Stare francuskie komedie to nie tylko filmy z Louisem de Funèsem, ale także wydarzenia stanowiące historię światowej motoryzacji. Takie miało miejsce podczas bardzo wyjątkowego i równie odległego zamieszania na trasie Paryż-Amsterdam-Paryż. Pościgi, kontrabanda i pałace - to wszystko działo się naprawdę.

Dzisiejsza historia sięga bardzo dawnych czasów. Tak dawnych, że na świecie nie było jeszcze Ferrari, samolotów, Berniego Ecclestone'a, ba, nawet jego rodziców! Polska nie istniała na politycznej mapie świata, a Jan Brzechwa znajdował się w łonie matki. Przenosimy się zatem do końcówki XIX wieku, czyli absolutnych początków czegoś, co dzisiaj możemy dumnie określić sportami motorowymi.

Ludzie uprawiali wyścigi na wszelkie możliwe sposoby. Najprościej było rywalizować w biegach, a w miarę postępu technologicznego popularne stało się kolarstwo. Jednak dawne rowery nie rozwijały zawrotnych prędkości, a do tego były męczące. Ciekawsze wydawały się prastare zawody konne, w końcu to szybkie i zwinne zwierzęta, ale przekładając na obecny motoryzacyjny język - ERS działał niestabilnie, a przy dużym zdenerwowaniu pojazd generował taki porpoising, że można było wylecieć z siodła. 

W lipcu 1886 roku zaprezentowano pierwszy samochód w dziejach ludzkości. Była to konstrukcja Karla Benza, która z dzisiejszej perspektywy bardziej przypomina rikszę niż Mercedesa Benza AMG GT. Rozpędzała się ona maksymalnie do około 16 km/h. Prędzej czy później musiało dojść do pierwszego wyścigu samochodowego.

Oficjalnie taki miał miejsce w lipcu 1894 roku na trasie z Paryża do Rouen - tej samej, która w 1868 roku ugościła pierwszy wyścig kolarski. Różnica między końcowymi rezultatami wynosiła blisko 4 godziny, rzecz jasna na korzyść automobilów. 

Paryż-Amsterdam-Paryż, czyli zabawa w kotka i myszkę z policją

Benz Patent-Motorwagen z 1885 roku – pierwszy samochód w historii 

Z początku ścigano się między miastami. Tory wyścigowe to była melodia przyszłości - pierwszy tego typu obiekt wybudowano w 1907 roku w Brooklands. Wyścigi odbywały się w rozwiniętych krajach, to znaczy takich, gdzie istniała jakakolwiek sensownie długa utwardzana droga. Był to warunek konieczny, bowiem w innym przypadku nawet najmniejszy kapuśniaczek i powstałe błoto mogły storpedować zawody. Utwardzanych dróg najwięcej było we Francji, dlatego siłą rzeczy to ona była kolebką sportów motorowych. 

Wyścigi samochodowe zalały kraj znad Sekwany i wzbudzały coraz większe zainteresowanie u zwykłych obywateli, którzy także chcieli sprawdzić się w boju. Stawkę zaczęto dzielić na poszczególne grupy - głównie w zależności od klasy pojazdu. Trasy regularnie wydłużano i dzielono na etapy rodem z obecnie znanych wyścigów kolarskich czy rajdów.

W samym 1898 roku mieliśmy wyścig z Marsylii do Nicei, zawody wokół Perigueux czy morderczą, jednoetapową i 573-kilometrową rundę z Paryża do Bordeaux, której pokonanie zajęło zwycięzcy, René De Knyffowi, aż 15 godzin i 15 minut. 

Wielkie odkrycia motoryzacyjne

Francuski Klub Automobilowy (ACF) zapragnął nadać wyścigom rangę międzynarodową. I tak na drugi tydzień lipca 1898 zaplanowano 1431-kilometrową rywalizację trasą imienia paryskiego taksówkarza z Paryża do Amsterdamu i z powrotem. Były to pierwsze zawody rozgrywane na terenie więcej niż jednego kraju. Jednocześnie otrzymały one tytuł trzeciego Grand Prix tejże organizacji, co dzisiaj znamy powszechnie jako Grand Prix Francji. 

Rundę podzielono na dwie kategorie - dla zawodowców i amatorów. W skrócie polegało to na oddzieleniu prototypów nastawionych na prędkość od wolnych osobówek. W zależności od klasy wyścig zawierał od 6 do 10 etapów. Dany odcinek rozłożono na nie więcej niż 300 kilometrów - miało to uprościć pracę komisji badającej stan trasy. Wszystko oczywiście miało zacząć się 7 lipca w Paryżu, a skończyć jakże prestiżowo, czyli 13 lipca na Wersalu - w przeddzień Święta Narodowego Francji. 

Paryż-Amsterdam-Paryż, czyli zabawa w kotka i myszkę z policją

Publika, media, zawodnicy - praktycznie wszyscy byli zachwyceni nadchodzącym wydarzeniem. Wyjątek stanowił paryski odpowiednik głównego inspektora ruchu drogowego, zapamiętany przez kronikarzy jako pan Bochet.

Pan Inspektor jako przykładny stróż prawa za wszelką cenę bronił bezpieczeństwa lokalnej społeczności, dlatego usłyszawszy o dwóch śmiertelnych wypadkach podczas Course de Périgueux, postanowił zatrzymać inicjatywę za wszelką cenę. 

4 lipca 1898, na trzy dni przed zaplanowanym startem, paryska policja wprowadziła następujące regulacje, które pozwoliłem sobie uprościć dla lepszego zrozumienia: 
- samochody biorące udział w wyścigu muszą posiadać autoryzację 
- kierujący muszą posiadać licencję na kierowanie 
- prędkość pojazdów nie może przekraczać 12 km/h w terenie zabudowanym i 20 km/h w terenie pozamiejskim 
- policja podejmie wszelkie środki, aby uniknąć wypadków

W zasadzie wystarczył pierwszy podpunkt, gdyż Bochet na wzór Ferdynanda Kiepskiego z odcinka Biurokracja odrzucał wszystko i wszystkich. Kierowcy jednogłośnie orzekli: "takiego wała", na co Bochet powołał połowę szwadronu 23. pułku francuskich huzarów i zapowiedział, że na linii startu postawi dwie armaty z groźbą ostrzału. 

Nie zrobiło to wrażenia na ACF. Z ramienia organizacji wydano ciche ogłoszenie o zmianie miejsca startu z Paryża do Villiers nad Marną. Zagranie było o tyle sprytne, że Villiers - leżące aktualnie na przedmieściach stolicy - było poza jurysdykcją Bocheta, obejmującą Departament Sekwany. Po szybkiej partyjce Pacmana, gdzie Pacmanem były wywożone samochody, a policja duszkami, nic nie stało już na przeszkodzie, by nazajutrz rano, 7 lipca, rozpocząć wyścig Paryż-Amsterdam-Paryż. 

...a sprawiedliwość musi być po naszej stronie 

Aż tak bezproblemowo nie było. Jeszcze w trakcie wywozu samochodów kilka osób doznało oświecenia - zbiorniki z paliwem zostały przy Fourche de Champigny - pierwotnej lokalizacji startu. Nocą doszło do jakże kluczowej akcji dla losów wyścigu, gdy kilku śmiałków ukradkiem wtargnęło na teren “wroga” i wywiozło zbiorniki za pomocą dorożki. 

Teraz już naprawdę wszystko było na miejscu. Wybiła godzina siódma i Fernand Charron w swoim wozie marki Panhard & Levassor wyruszył jako pierwszy z 48-osobowej stawki. Charron posiadał nowoczesny samochód wyposażony w... kierownicę, a nie rumpel, jak u większości rywali.

Lista startowa "turystów" była bardzo prestiżowa - baronowa Hélène van Zuylen i zarazem żona prezesa ACF wystartowała w wozie o pseudonimie "Ślimak". Van Zuylen została pierwszą kobietą, która brała udział w międzynarodowym wyścigu samochodowym. 

Paryż-Amsterdam-Paryż, czyli zabawa w kotka i myszkę z policją

Hélène van Zuylen 

W drodze do Amsterdamu stawka nieco się przerzedziła. Kilku pechowców wylądowało w rowie lub - co gorsza - oglądało płonący wrak swej maszyny. Wszystko to mogli obserwować widzowie z wnętrza podążającego nieopodal pociągu.

Zwycięstwa etapowe zdobywali Fernand Charron, Gilles Hourgières i Léonce Girardot. Na miejscu zorganizowano uroczysty obiad z oficjelami zarówno lokalnymi z kraju  Niderlandów, jak i komisji ACF oraz państwa van Zuylen. Przed wyruszeniem w drogę powrotną w kuluarach krążyły jednak wieści o rzekomych zamiarach bezlitosnego Bocheta.

Inspektor szykował gorące powitanie dla zawodników przekraczających granice Departamentu - kary, aresztowania, może coś gorszego - trudno powiedzieć. ACF na szybko zmodyfikował trasę tak, aby uniknąć zbędnego zamieszania. Uczestnicy wyścigu dowiedzieli się o zmianach na mecie przedostatniego etapu w Verdun. Wszyscy jednogłośnie zgodzili się na przeniesienie finiszu do Montgeron, ale także zobowiązali się do przyjazdu na Wersal. 

Pogoda na mecie nie dopisała. W brzydkie deszczowe popołudnie w Montgeron doszło do rozstrzygnięcia maratonu. Zwycięstwo odniósł Fernand Charron. Ostateczny czas triumfatora zatrzymał się na 33 godzinach 4 minutach i 34 sekundach. Średnia prędkość zwycięskiego wozu wyniosła 43 km/h. Drugi zawodnik, Léonce Girardot, dojechał z 20-minutową stratą. Z kronikarskiego obowiązku wspomnę, że podium uzupełnił Gaudry Giraud. 

Paryż-Amsterdam-Paryż, czyli zabawa w kotka i myszkę z policją

Fernand Charron na trasie wyścigu 

Dopełniając dżentelmeńskiej umowy, cała gromada - choć niechętnie - przejechała się na teren Wersalu. Tam czekał ogromny tłum, kwiaty i cała masa nagród - wieść o przeniesieniu linii mety nie została wcześniej upubliczniona.

Pod królewską rezydencją doszło do prawdziwej fety, której nie odważył się przerwać nawet sam inspektor Bochet. Reakcja kibiców była na tyle entuzjastyczna, że aresztowanie nowego idola publiczności mogło zainicjować zamieszki. Bochet nie miał wyboru - musiał schować ambicję do kieszeni.