Kto zdecydował się wstać o nieludzkiej porze, by śledzić rywalizację w ramach przedostatniej rundy WEC, spokojnie mógł sobie odpuścić pierwszą kawę. Start wyglądał bowiem tak, jakby jego scenariusz pisał sam Stephen King.
Trzęsienie ziemi objęło wszystkie klasy i nie oszczędzało nawet największych faworytów. Jadące domowy wyścig i prowadzące po kwalifikacjach Toyoty zepchnięte zostały na czwartą i piątą pozycję, a prowadzenie objęło Porsche z numerem 6, za którym pod wygasłym wulkanem podążały dwa Ferrari.
Zamęt pierwszych minut odbił się także na planach załóg najbardziej interesujących polskich kibiców. Rozpoczynający wyścig dla Inter Europol Competition Kuba Śmiechowski spadł na koniec stawki LMP2, by dopiero po dłuższej chwili rozpocząć wspinaczkę w górę klasyfikacji. Kilka pozycji stracił również zespołowy kolega Roberta Kubicy. Rui Andrade, który jako pierwszy zasiadł za kierownicą Orlen WRT numer 41, został uderzony przez rywali z United Autosports, za co prowadzący go Joshua Pierson otrzymał 10-sekundową karę.
Gorąco było także wśród Grand Tourerów. Startujące z pozycji lidera Corvette straciło ją na rzecz miejscowego D’station Racing oraz pań z Iron Dames.
fot. WEC
Pierwsza godzina ścigania przyniosła mozolne odrabianie strat przez Toyoty, którym występ przed własną publicznością dawał nadprogramową dawkę motywacji. Po wczesnym zjeździe do boksów dotychczasowego lidera w postaci Porsche nr 6 oraz konsekwentnej jeździe M. Conwaya i S. Buemiego Japończycy wrócili chwilowo na czoło wyścigu, ale po dokończeniu serii pit-stopów musieli znów ustąpić miejsca kierowcom Penske.
W charakterystycznym dla siebie manewrze strategicznym Inter Europol Competition wcześniej niż reszta stawki ściągnął do garażu Kubę Śmiechowskiego, który po podwójnym stincie oddał kierownicę w ręce Alberta Costy. Tymczasem najwięksi rywale Piekarzy, ekipa Roberta Kubicy, plasowali się w okolicach P4, ustępując dwóm autom United oraz bliźniaczemu WRT.
Niestety ryzykowne decyzje swą nazwę zawdzięczają temu, iż nie zawsze przynoszą korzyść. Do takiej kategorii można było zdecydowanie zaliczyć tę o pozostawieniu Costy na używanych oponach. Hiszpan stracił tempo i IEC ponownie znalazł się w ogonie stawki. Po wizycie w boksach czasy znacząco zaczęły się poprawiać, ale poniesione straty były już poważne. Z kolei zachowawczy plan WRT Kubicy pozwolił na zamianę miejscami z siostrzaną załogą i awans na trzecie miejsce w klasie, tuż za plecami prowadzących samochodów United.
Półmetek wyścigu mijał pod znakiem Toyot zbliżających się konsekwentnie do liderującego Porsche Kevina Estra. W LMP2 po uwikłaniu się w kolizję Bena Hanleya na drugie miejsce awansowało WRT, prowadzone wówczas przez Louisa Deletraza.
Gdy J. Lopez znalazł się w końcu w bezpośrednim dystansie Porsche 963, stało się jasne, iż odzyskanie prowadzenia w domowym wyścigu nie będzie dla Toyoty tylko formalnością. Pomimo wielu prób Argentyńczyk nie potrafił znaleźć sposobu na udany atak, żaląc się przez radio na prędkość rywala w szybkich zakrętach.
Załogi zamieniły się po pewnym czasie i taki zabieg przyniósł oczekiwane efekty. Ślizgający się już dość wyraźnie Kevin Estre w końcu popełnił błąd, szeroko wjeżdżając w zakręt numer 10. Skrupulatnie wykorzystał to Ryo Hirakawa, który wjechał Francuzowi pod łokieć i dysponując większą prędkością na wyjściu, pozostawił rywala bez szans na kontrę. Porsche zjechało do boksów, a nieblokowane już przez nikogo Toyoty ruszyły pełnym tempem.
Świetną jazdą popisywał się Louis Deletraz. Pozwoliło to na objęcie prowadzenia w klasie na około dwie godziny przed zakończeniem rywalizacji. W odmiennych nastrojach znajdowali się wówczas Piekarze, którzy nie potrafili znaleźć sposobu na powrót do czołówki.
Tymczasem z rywalizującej o zwycięstwo w GTE AM trójki wypadli ulubieńcy lokalnej publiczności w postaci lokalnego D’station, a udany powrót na czoło stawki po 10-sekundowej karze za spowodowanie kolizji odnotował zespół Corvette. Gorzej układało się Żelaznym Damom, które nie potrafiły dotrzymać tempa liderom.
fot. Toyota
Po zepchnięciu Porsche na najniższy stopień podium zespół Toyoty zadecydował o wydaniu team orders. W słuchawkach Hartleya Brendona wybrzmiał komunikat inżyniera o konieczności przepuszczenia numeru 7 na czoło stawki. Podobny manewr zastosowało Ferrari i zwycięzcy tegorocznego 24h Le Mans bez walki oddali pozycję kolegom z numerem 50.
Na niespełna 1,5 godziny przed zakończeniem rywalizacji za kierownicę WRT usiadł Robert Kubica. Seria pit-stopów odwróciła kolejność liderów i Polak musiał gonić prowadzące United. Sztuka ta udała się po kwadransie jazdy, a pewnie wykonany manewr wyprzedzania w T1 umożliwił załodze #41 powrót na szczyt klasyfikacji. Kubica trzymał świetne tempo i udało mu się wypracować kilkunastosekundową przewagę.
Niestety niewiele zmieniało się w sytuacji Turbopiekarzy. Według informacji przekazywanych przez Wojciecha Śmiechowskiego przyczyną takiego stanu rzeczy były nietrafione ustawienia samochodu. Zespół zakładał rywalizację w mokrych warunkach, tymczasem wiszące nad okolicznymi górami chmury nie przyniosły nad nitkę toru deszczu.
Tymczasem dość niespodziewanie czoło klasyfikacji GTE Am przejęły auta Ferrari z fabrycznym AF Corse na pozycji lidera, spychając na trzecie miejsce lidera mistrzostw i zwycięzcę tegorocznego 24h Le Mans - Corvette Racing.
Końcówka wyścigu nie przyniosła większych zmian. Toyota pewnym 1-2 zapewniła sobie kolejny w kolekcji tytuł mistrzowski producentów. W LMP2 bezkompromisowa jazda drugiej załogi WRT pozwoliła na awans na trzecie miejsce i podwójne podium ekipy sponsorowanej przez Orlen.
Dowożąc wygraną, Kubica znacząco powiększył przewagę swej załogi nad Turbopiekarzami w klasyfikacji mistrzostw, pozostawiając jedynie matematyczne szanse na tytuł dla IEC. Drugie miejsce United numer 22 zepchnęło zespół z Małopola na najniższy stopień podium w tejże tabeli. Rozczarowała nieco postawa Ferrari, które zwycięstwem w Le Mans rozbudziło apetyty kibiców.