Zapewne wielu aktywnych czy byłych kierowców Formuły 1 chciałoby się zamienić karierą z Kimim Raikkonenem. W końcu mówimy o ostatnim mistrzu świata Ferrari i człowieku uwielbianym przez fanów motorsportu. Szansę na wcielenie się w postać Raikkonena dostał Valtteri Bottas, którego ścieżka ostatnio łudząco przypomina przygodę rodaka.

Klasyfikacja generalna: 15. miejsce

Punkty: 10

Najlepszy wynik: 8. miejsce (GP Bahrajnu, GP Kataru)

Kwalifikacje: 15-7 vs Zhou

Kwalifikacje do sprintu: 3-3 vs Zhou 

Wyścigi: 12-10 vs Zhou

Sprinty: 3-3 vs Zhou

DNF: 3

Wasza ocena: 4.62 (P17)

Nasza ocena: 4.92 (P17)

Smutny film wzorowany na Kimim Raikkonenie

fot. Sauber

Problem jest jeden. Valtteri może i został wybrany do wiernego odtworzenia roli Kimiego, ale fabuła nie analizuje okresu świetności starszego Fina, bo zaczyna się nieco przed erą hybrydową. Raikkonen potrafił być wtedy dobry, ale nie nawiązywał już do mistrzowskich czasów.

Iceman w swoim pierwszym sezonie po powrocie wsiadł do konkurencyjnego Lotusa i z miejsca walczył o podia, zdobywając nawet zwycięstwa w Abu Zabi oraz Australii. Film zaczyna się jednak powolnie, bowiem Bottas debiutował przecież w Williamsie i na przestrzeni 2013 roku zgromadził raptem 4 oczka. Natomiast jest tu punkt zaczepny - obaj pozytywnie zaskoczyli i byli lepsi od kolegów zespołowych.

W dalszej części napięcie rośnie i widzimy coraz więcej nawiązań. Williams dzięki zmianie regulacji silnikowych w kolejnych trzech latach regularnie bił się z przodu i dwukrotnie kończył w top 3 klasyfikacji konstruktorów, a raz na 5. lokacie. Bottas potrafił cicho zachwycać fanów, jeździć równo, regularnie i wyrastać na szybkiego kierowcę.

Włączanie go w tamtym czasie do takiego grona nie wywoływało żadnych kontrowersji, choć wiadomo było, że do Hamiltona czy Rosberga nieco mu brakowało. Valtteri, trochę jak Kimi w Lotusie, robił takie wyniki, że wciągnięcie go do lepszego składu dało się uznać za kwestię czasu.

W końcu, po czterech latach czekania, przyszedł moment, w którym główny bohater trafił nie byle gdzie, bo do Mercedesa. Stało się tak, gdy późną decyzję o zakończeniu kariery podjął sportowo spełniony Nico Rosberg. Raikkonen natomiast kilka lat wcześniej zamienił Lotusa na Ferrari.

Obaj mieli odgrywać te same role, już w rzeczywistości. Główne zadanie? Być kierowcą numer dwa, który nie sprawi problemów swoim charakterem i przeżyje polecenia zespołowe, ale jednocześnie nie będzie mocno odstawał tempem. W przypadku słabszego weekendu jedynki to któryś z nich miał wejść na wyższy poziom i powalczyć o pole position, podium czy zwycięstwo.

Dokładnie tak się działo i dzielnie realizowali swoje misje. Choć zarówno u Kimiego, jak i Valtteriego było trochę dołków, to koniec końców utrzymywali swoje stanowiska. Liderzy, Sebastian Vettel i Lewis Hamilton, długo się za nimi wstawiali, a zmiana kolegów została im przecież narzucona z góry. Zakładano, że zastąpienie któregoś z nich zniszczy harmonię i może doprowadzić do odwrócenia wewnętrznego układu sił.

Zawodników z Espoo oraz Nastoli łączy także to, jak zakończyła się ich przygoda w czołówce. Obaj zostali wypchnięci przez młode wilki, utalentowanych reprezentantów akademii. Leclerc i Russell jako świeżacy od razu punktowo okazali się lepszymi stronami garażu. Szybko dokonali rzeczy, do których fiński duet nawet się nie zbliżył.

Smutny film wzorowany na Kimim Raikkonenie

fot. Sauber

Oczywiście Bottas w roli numeru 2 wypadł lepiej. Młodszy dysponował najlepszą maszyną w stawce. Choć Ferrari miało swoje szanse, to liczby wskazują właśnie na niego. Poza tym miał też okres buntu, kiedy ambicja próbowała wziąć górę. Odgrażał się, że zamierzał walczyć o mistrzostwo, zapuścił brodę oraz tworzył wersje 2.0, 3.0 i tak dalej... To stało się zresztą memem, podobnie jak np. dwa fioletowe sektory i błąd w trzecim u Kimiego.

I nawet jeśli pomyślicie, że wszystko zostało naciągnięte, to Alfa Romeo dodałaby mnóstwo realizmu do takiego filmu. Najpierw na sezon 2019 zatrudnili Raikkonena, którego po trzech latach zastąpił Bottas. Tutaj już nie ma miejsca na fikołki czy przekłamania, bo ich okres w Hinwil pokrywa się praktycznie 1 do 1.

Obaj wchodzili do zespołu jako wyraźne jedynki, z którymi należało postawić krok milowy w rozwoju. Przez pierwsze pół roku pokazywali, że w ich utrzymywaniu się w czołówce nie było przypadku. Ciągnęli ekipę w pojedynkę, mając u boku średniej jakości debiutantów.

W 2019 Raikkonen w pierwszych 12 rundach punktował aż 9 razy i uzbierał 31 oczek, a Giovinazzi walił głową w mur i zaliczył raptem jeden finisz w top 10. Bottas w pierwszej połowie 2022 roku jeszcze lepiej pokazał się na tle Zhou, zdobywając 44 punkty. Chińczyk do przerwy letniej zgarnął łącznie tylko 5 oczek za występy w Bahrajnie i Kanadzie.

Finów umieszczaliśmy wówczas w gronie czołówki tak zwanej Formuły 1.5, a więc tej bez Red Bulla, Ferrari i Mercedesa. Stawialiśmy ich jako przykład tego, jak dużo w królowej motorsportu znaczy solidność i doświadczenie.

Bottas zaliczył przy tym pozytywną przemianę i ewidentnie zeszło z niego ciśnienie wielkiego teamu. Chociaż w przeciągu pierwszej blisko dekady mieliśmy głównie obraz dość wycofanego, nudnego gościa, który skupiał się tylko na wyścigach, to przejście do Alfy tchnęło w niego nowe życie. Zwłaszcza w mediach społecznościowych, w których stał się wręcz czystym złotem.

Wszystko co dobre szybko się jednak skończyło. Może i produkcja na chwilę dostała pozytywnej narracji, ale to miał być smutny film. Valtteri i Kimi szybko znaleźli sposób na powrót do czarno-białych scen. Po udanych pierwszych połowach popadali w marazm i dawali się doganiać pierwszoroczniakom, którzy na ich tle radzili sobie coraz lepiej. I choć Bottas uratował twarz, wygrywając na punkty 3:1 po wakacjach, to Raikkonen przegrał z Giovinazzim stosunkiem 12:13.

Drugi sezon w Alfie przyniósł powtórkę schematu. Finowie zaczęli przypominać zmęczonych motorsportem i niezbyt zmotywowanych do kręcenia wyników. Można pomyśleć, że to nic złego, bo trudno przestawić się z walki o podia do jeżdżenia w ogonie i ciułania pojedynczych punktów. Tylko zawodnikom tej klasy chyba nie przystoi bycie na poziomie przeciętniaków typu Zhou czy Antonio.

Smutny film wzorowany na Kimim Raikkonenie

fot. Sauber

Pomimo całej sympatii, jaką cieszył się Kimi czy nadal cieszy Valtteri, ich obecność w najwyższej kategorii na tym etapie można podsumować jako męczącą i tracącą sens. Słabe rezultaty i brak entuzjazmu nie mogą być ciągle przykrywane zabawnymi komentarzami przez radio czy postami w social mediach.

Obaj dostali jednak szansę wykazania się w trzecim sezonie. Kimi po nim odpuścił i zakończył ściganie w Formule 1, tylko… to był Kimi Raikkonen, ostatni mistrz świata Ferrari, geniusz z lat dwutysięcznych. Jeżeli nic się nie zmieni, to podobna droga czeka Valtteriego Bottasa, który przestał być łakomym kąskiem, a poza tym nie zostawi po sobie tego co Iceman.

Nikogo nie grzeje to, że wygrał 10 wyścigów i jeździł w przyprawiającym stawkę o dreszcze Mercedesie. Już teraz argumentów za pozostaniem nie było za wiele, ale miał w kontrakcie opcję kierowcy. Ponadto wątpliwe jest, by akurat taki zespół wykazał się czymś innym niż biernością.

Jeżeli Bottas w 2024 roku nie poprawi wyników, to najpewniej pożegna się z F1. Jedyny scenariusz, w którym jako 35-latek mógłby zachować fotel, to podanie ręki przez zarząd. Góra musiałaby uznać, że obycie i wiedza mogą się przydać przy sezonie 2026 oraz wejściu Audi.

Wiem, że to smutna refleksja, ale w trakcie pisania scenariusza do filmu okazało się, że... właśnie taki będzie. Brak mistrzostwa dał fabułę z momentami wzlotów, ale i większą liczbą upadków. Gdybyśmy faktycznie mieli stworzyć takie dzieło, dostalibyśmy seans przepełniony niepowodzeniami, frustracją i wypaleniem. Oczywiście znaleźlibyśmy coś na success story, ale nie na pełnometrażową produkcję o samym pobycie w F1.

Czy gdyby w tym momencie Valtteri zakończył karierę, to kojarzylibyśmy go jako sympatycznego Fina, który miał świetne momenty i zwycięstwa? Wątpliwe. Dziś widzimy kogoś, kto chciał zdobyć tytuł, pokonać Lewisa Hamiltona i pokazać wszystkim, że może więcej, niż nam się wydaje. Tylko on dostał tę szansę właśnie dlatego, bo ktoś założył, że nie pokaże, nie będzie podskakiwał i pozwoli błyszczeć komuś innemu.

Valtteriemu do stworzenia pozytywnego obrazu brakuje właśnie tej korony, którą Kimi wyrwał 16 lat temu. Co prawda Bottas w szczytowej formie nie był nawet blisko Raikkonena z McLarena czy początków w Ferrari. Iceman był kierowcą na miarę mistrza świata i… kropka. Można dodać, że przeszkadzał mu przede wszystkim pech.

Mimo tego nachodzi mnie jedna myśl. Czy gdyby trend nie odwrócił się pod koniec 2007 roku, to nie zapomnielibyśmy o piekielnej szybkości i również nie uznawalibyśmy go za bohatera innego filmu bez happy endu?