Motorsport i niebezpieczeństwo to jedność. Nawet jeśli ktoś nie jest jego fanem, a trafi np. na Drive To Survive, szybko dowie się, kto nie martwi się śmiercią, kogo kręcą adrenalina i ryzyko, a kto modli się o bezpieczne wyścigi. Przy dyskusjach o bezpieczeństwie zawsze mówi się, że ryzyka nie da się w pełni wyeliminować. Brzmi, jakby tak podstawowe reakcje jak strach czy lęk były tam wszechobecne.
By dowiedzieć się, czy widząc coś takiego jak wypadek Romaina Grosjeana z GP Bahrajnu, kierowcy F1 mogli się po prostu bać, skontaktowałem się z dr Riccardo Ceccarellim, wybitnym specjalistą w dziedzinie badania zawodników m.in. od strony medycznej i psychicznej, a także założycielem Formula Medicine, która współpracuje z wieloma zespołami i kierowcami.
Włoch nie jest postacią obcą także dla polskich kibiców, bo w gronie ponad 70 zawodników, którym pomagał, był również Robert Kubica, czym interesowały się z oczywistych względów nasze media.
Doktor poświęcił mi prawie godzinę, poruszając różne tematy, nie tylko te związane z emocjonalnym podejściem do ścigania. Chociaż szerokim kontekstem rozmowy było słynne już zdarzenie z Bahrajnu, dyskutowaliśmy także o bardziej typowych sytuacjach. Skończyło się na wizji przyszłości Formuły 1, ale po kolei.
Bez strachu
Widząc spektakularne wypadki w motorsporcie, można zastanawiać się, czy zawodnicy nigdy nie mają obaw. Gdy są o to pytani, zazwyczaj odpowiadają, że nie, nic takiego nie ma miejsca. Pod koniec sezonu 2020 wydarzyło się jednak coś niezwykłego, z czym nie mieli wcześniej styczności. Co prawda od tamtej kraksy minęło już trochę czasu, ale nadal jest to - tak jak wiele innych psychologicznych kwestii rywalizacji na torach - bardzo ciekawy temat.
Poruszenie całego motorsportowego świata, jakie wywołał tamten wypadek, było ogromne. Dla wielu, nawet dla mnie, patrzenie na ten wybuch nadal jest w jakiś sposób nieprzyjemne. Ogromna liczba oglądających odczuła opisywane zdarzenie w sposób inny niż zwykle, zareagowała bardziej emocjonalnie. Dla widzów to normalne i nikt się tym specjalnie nie przejmuje - nic im się przecież nie stanie.
Jednak nie o widzów tu chodzi. Co z tymi, którym coś może się stać, bo siedzą za kierownicą? Jak oni się na to zapatrują? Naturalne jest zadanie sobie tych pytań, pomyślenie o sportowcach, którzy przecież ryzykowali życiem zaraz po tym, jak życie ich kolegi było w poważnych tarapatach. Każdy, kto miał okazję uprawiać jakiś sport, najlepiej taki, w którym można oberwać, na pewno wie, że o ryzyku się nie myśli, często się go nie zauważa. Bokser nie boi się ciosu, bramkarz piłki, a kierowca potencjalnej kraksy. Dlaczego tak się dzieje nawet w bardzo ekstremalnym momencie?
- Wypadek jest częścią ich aktywności. To nie jest część mojego czy Twojego życia, ale ich już tak, właśnie jako część normalnych aktywności. Jest tam więc pewien rodzaj akceptacji czy przyzwyczajenia się do tego. Nastawienie i podejście są zupełnie inne. To tak jak u żołnierzy - oni jadą na wojnę i nie przestają walczyć, gdy widzą, że jedna osoba umiera, bo to jest część tego, co robią. Kierowcy mają podobnie, więc akceptują to.
- Gdy tylko zdarza się wielki wypadek, działa mechanizm, który mówi: „Wow”. Bezpieczeństwo przewyższa jednak ten efekt. Z drugiej strony pojawia się u nich także jakaś pewność, coś w stylu: "Okej, mogę mieć taki wypadek, ale wyjdę z niego tylko z poparzeniami dłoni, co oznacza, że moje auto jest niesamowicie bezpieczne". To tworzy poczucie jeszcze większego bezpieczeństwa - tłumaczył Ceccarelli.
Inny punkt widzenia
A co z wagą, wielkością ryzyka? Sportów ekstremalnych nie brakuje i łatwo zetknąć się z sytuacją, w której obserwator mówi: "Ja nie byłbym w stanie tego zrobić". Zapewne podobnie było przed wznowieniem tamtego wyścigu, gdy niektórzy myśleli: "Ja nie wsiadłbym już do auta, to za dużo".
Było to błędne myślenie, bo próbując wejść w skórę zawodnika, postawić się na jego miejscu, musimy myśleć dokładnie tak jak zawodnik. O pomyłkę łatwo, bo trudno tak samo rozumieć coś, czego się nie doświadczyło. Dlatego w naszych oczach jest to bardziej przerażające.
Oceniamy na podstawie własnych przeżyć, a one przecież w żaden sposób nie pokrywają się z tym, co od lat przeżywają osoby jeżdżące tymi bolidami i - co najważniejsze - po prostu niemyślące, że coś może im się stać. Tak, oni wszyscy wiedzą o tym, ale najzwyczajniej nie skupiają się nad tym, choć oczywiście w pewnym momencie mogą zacząć zwracać na to uwagę.
- Nie możemy oceniać ich sytuacji bez spojrzenia na ich nastawienie. Gdy wracam do domu i widzę, że wchodzi oknem, by go okraść, to mogę być w szoku. Jeśli jednak byłbym policjantem i zostałbym wezwany, by ze złodziejem walczyć - szok nie pojawiłby się. To zupełnie inne podejście do tej samej sytuacji. Nie można więc tego pomijać.
- Oni są przyzwyczajeni od dziecka. Są w pełni świadomi tego. Mogą być w szoku przez 5 minut, ale gdy tylko zobaczą, że są bezpieczni, że ich auta są tak mocne i pozwalają przeżyć coś takiego bez kontuzji, mają nawet większe poczucie bezpieczeństwa na tym poziomie sportu. Wtedy zaczynają działać procesy racjonalne.
- Dla nich to praca i pasja. Oni kochają się ścigać, a to przewyższa obawy. Ten mechanizm trudno jest zrozumieć, patrząc z zewnątrz, ale patrząc z ich perspektywy - to dość normalne.
- Problem może wystąpić jednak wtedy, gdy jest się blisko emerytury, ma się rodzinę, dużo pieniędzy, fajne życie, gdy poziom motywacji nie kompensuje już poziomu ryzyka. Wtedy pojawiają się pytania. Dlaczego niby mam kontynuować, skoro mam już dobre życie, pieniądze, jestem starszy i mam rodzinę? Może więc przestanę? Gdy kierowca przestaje jeździć po wypadku, jest to decyzja racjonalna, podjęta po spojrzeniu na to wszystko, a nie emocjonalna.
Szaleńcza odwaga? Przeżytek
Jasne jest więc, że podejście kierowców, czy też pewnie wielu sportowców, jest zupełnie inne od tego, które mają zwykli ludzie. Doktor zwrócił jednak uwagę na to, jak bardzo i dlaczego zmieniło się ono na przestrzeni lat.
Niektóre dyscypliny sportu mają wpisany w siebie jakiś stały rodzaj ryzyka - wspomniany bokser czy bramkarz zawsze może zostać dobrze trafiony i ponieść tego zdrowotne konsekwencje. Inne dyscypliny starają się ciągle coś poprawiać, minimalizować czynniki zwiększające to ryzyko, ale nawet pozornie niegroźnie upadający skoczek narciarski zawsze będzie mógł się poturbować.
Motorsport, w tym przypadku F1, należy do jeszcze innego grona. Tutaj poziom bezpieczeństwa wyżyłowano niesamowicie, choć wielu wydawało się tak również kilka lat temu, a dziś jasne jest, że wypadek Grosjeana byłby śmiertelny przed 2018 rokiem (brak halo), może nawet w 2019 (mniej trwalsze kombinezony). Ogólnie jednak musi wydarzyć się wiele naprawdę złych rzeczy, by w ogóle mówić o poważnym zagrożeniu.
Ale nie zawsze tak było. Kiedyś wymagano większej odwagi, wg doktora nawet szaleństwa w postaci zaakceptowania, że za mały błąd można łatwo zapłacić najwyższą cenę. To duża różnica. Kierowca musiał więc godzić się na coś zupełnie innego niż teraz, mieć inne cechy, inne podejście. Tak, teraz też można zginąć, ale jest o to znacznie trudniej.
Obecnie zawodnik regularnie ma na głowie sto innych rzeczy, by w ogóle mógł być konkurencyjny. To nie oznacza, że olewa bezpieczeństwo, ale wręcz niezdrowa skłonność do ryzyka nie jest mu już potrzebna, bo - jak padło wyżej - nie jest ani zawsze obecnym, ani jednym z głównych składników rywalizacji.
- Teraz kierowcy są dużo bardziej racjonalni niż emocjonalni, patrzą bardziej poznawczo. Zawodnik obecnie jest jak inżynier - musi mówić o liczbach, być racjonalny podczas ustawiania auta czy doboru strategii. Sposób myślenia współczesnego kierowcy jest racjonalny.
- To nie jest już romantyczny czas szaleńców, którzy nie rozumieli różnicy między czymś głupim a normalnym. W przeszłości, biorąc pod uwagę auta sprzed 50 lat, te aluminiowe, bez ochrony, łatwopalne, gdy co jakiś czas ktoś ginął, kierowcy nie byli tacy. Były to czasy heroizmu, jak u osób, które obecnie skaczą ze skał w specjalnych kombinezonach - mówił Włoch.
- Współczesny kierowca jest ostrożny i przejmuje się standardami bezpieczeństwa. To duży krok do przodu. W przeszłości nie było kogoś, kto powiedziałby, że nie, ten tor nie jest bezpieczny. Takie coś prawie nie istniało. Obecnie kierowca nie jest więc szaleńcem, który robi to tylko z pasji i nie myśli, sugeruje się emocjami. Zawodnicy są mądrzy, sprytni, racjonalni i mają wielkie zdolności poznawcze.
Praca nad odwagą? Nieporozumienie
Jest jeszcze jeden, bardzo ważny aspekt tego braku obaw. Otóż jest to coś, co tym ludziom przychodzi naturalnie. Wcześniej padło już, że są przyzwyczajeni i wielokrotnie upewnieni, że ryzyko jest, ale naprawdę bardzo małe. Przy obecnych standardach to musi być naturalne, bo inaczej trudno byłoby dojść na taki poziom, np. do F1. Albo inaczej. Zawsze znalazłby się ktoś, kto - w uproszczeniu - zamiast zajmować się tym, zajmowałby się szybką jazdą i był lepszy.
W sporcie bywały przypadki osób, które w pewnym momencie zaczynały mieć problemy po bliskim zapoznaniu się z niebezpieczeństwem. To prosta droga do końca kariery, bo trudno w pełni oddać się swoim zadaniom, gdy gdzieś tam w głowie jest jakaś negatywna myśl, jakiś hamulec. Trudno o automatyzm, stan flow, poczucie zwolnienia czasu, gdy jakiś ogranicznik się odzywa i wymusza zachowawcze ruchy.
Wystarczy spojrzeć chociażby na Thomasa Morgensterna, który był wielkim mistrzem w skokach, ale z uwagi na niefortunne zdarzenie po czasie uznał, że musi dać sobie spokój. I żeby było jasne - to rozsądne, to żadna oznaka słabości, bo sam fakt dojścia na wysoki poziom w jakimkolwiek sporcie ekstremalnym nie ma nic wspólnego ze słabością.
Wracając do motorsportu - spotkałem się kilkukrotnie z myśleniem, że ignorowanie poczucia przerażenia to coś, nad czym pracuje się także tutaj, nawet gdy nie przeżyło się niczego okropnego. Dlatego w rozmowie z doktorem padło także to pytanie. Inny psycholog sportowy, Michał Dąbski, powiedział mi kiedyś o ogromnym, naturalnym braku jakiegokolwiek zawahania, ale akurat u kierowców rajdowych, z którymi współpracował. Patrząc na to, odpowiedź Riccardo Ceccarelliego mogła być tylko jedna.
- Nie muszę pracować z nimi nad obawianiem się wypadku. Chcąc zajmować się najlepszymi i robiąc takie coś, miałbym jednego klienta na miesiąc. To wielkie nieporozumienie, gdy mówi się o psychologii w Formule 1.
- Oni po prostu kochają jechać szybko i ścigać się. Wiedzą, że jest tam jakieś ryzyko, które niesie ze sobą duża prędkość. Natomiast ile wypadków widzimy na rowerach np. w sprintach? Tam też były te śmiertelne. Podobnie u narciarzy - także ginęli podczas zjazdów. Wszystko, co wiąże się z prędkością, jest owiane ryzykiem.
- Żaden z tych sportowców nie będzie jednak nad tym pracował. Będzie poprawiał swoje wyniki i będzie chciał mieć czysty umysł. Gdy tylko myślisz, że możesz odnieść kontuzję, to jest właśnie ten moment, w którym powinieneś skończyć ze sportem.
- Niestety w Formule 1 mieliśmy dramatyczny wypadek Julesa Bianchi'ego. Wiadomo, że wtedy padało, było niewiele do końca, stał tam pojazd do ściągnięcia auta Adriana Sutila... Dużo się działo i stało się to, co się stało. Przed nim jednak śmierć poniósł tylko Ayrton Senna, a było to wiele, wiele lat wcześniej [w 1994 roku]. Dlaczego niby powinni pracować nad tym? Gdy ktoś się wspina po górach, zawsze może być to jego ostatni raz. W obecnej Formule 1 kierowcy nie mają jednak takich odczuć, więc nie muszą nad tym pracować.
W tym miejscu nasuwa się kolejne pytanie - to nad czym muszą? Tak często słyszy się, że w wyścigach głowa ma duże znaczenie. Skoro emocjonalne aspekty to nieporozumienie, to co jest właściwe? Podpowiedź znajduje się m.in. w lipcowym tekście na temat simracingu, który również zahacza o psychologiczne aspekty motorsportu. która dokładnie omawia to, co Riccardo Ceccarelii uważa za przyszłość Formuły 1.