7 stycznia to urodziny Lewisa Hamiltona, w tym roku akurat 40., a więc ładne i okrągłe. Ale z tej okazji nie będzie laurki, lecz krytyczne spojrzenie na sezon 2024. Co ważne, jest to spojrzenie z perspektywy, z której w Polsce patrzy się rzadko – a na pewno rzadko robi się to tak otwarcie. Jakiej? Tego dowiecie się zaraz.

Dziś mamy dla Was felieton od kogoś, kto jeszcze tutaj nie pisał. W końcu w okresie tworzenia naszej strony padło takie zdanie: to może być miejsce dla każdego – jeżeli napisze dobry tekst, to możemy go opublikować. I właśnie to dzieje się teraz.

Oczywiście było tak przy wielu osobach, które pojawiły i pojawiają się u nas, ale tu mamy do czynienia z wjechaniem z grubej rury. Jakiś czas temu odezwał się do nas Piotr Słodkowski, który nie jest dziennikarzem, a w życiu robi coś zupełnie innego, bo zawodowo zajmuje się pracą naukową. Chciał po prostu tworzyć publicystykę, a pisać ewidentnie potrafi.

W ramach przetarcia stworzył bardzo ciekawy tekst, który okazał się odpowiedni, aby go opublikować. Poza tym to dobry pomost między 2024 a 2025 rokiem, plus ta wspomniana unikalna perspektywa. Korzystając z odpowiedniego terminu, postanowiliśmy to zrobić.

Długi rok Hamiltona

Tekst: Piotr Słodkowski

Zacznę od wyznania wiary. Robię to dlatego, że nie podoba mi się praktyka niektórych dziennikarzy motoryzacyjnych, którzy deklarują wprawdzie, że dostrzegają zasługi wielu kierowców, ale gdy tylko nadarzy się okazja, to błyskawicznie odsłaniają swoje sympatie i antypatie. A te są znacznie trwalsze niż jakiekolwiek wydarzenia na torze, podlegające akurat bieżącej ocenie. Niestety, ewidentnie widać, że w sprzyjających okolicznościach maski szybko opadają. Ani to transparentne, ani w pełni uczciwe, zatem ja postąpię inaczej i bez zbędnego kluczenia powiem wprost: piszę ten tekst jako długoletni fan Lewisa Hamiltona.

Począwszy od pierwszego roku śledzenia F1, kiedy zapamiętałem raz a dobrze, jak działają pułapki żwirowe w Chinach (2007), a skończywszy na sezonie 2024 i sentymentalnym zwycięstwie w Wielkiej Brytanii – przez wszystkie te lata moje zainteresowanie sportem niepostrzeżenie zrosło się z karierą Lewisa i chociaż bywało, że kibicowałem też innym, to przyznaję bez zażenowania – dla niego zachowywałem zawsze specjalne miejsce.

Tym bardziej przykro jest przyznać, że oglądanie Hamiltona z tej specyficznej pozycji było w zeszłym roku doświadczeniem trudnym, a czasem nawet nurzącym. Oczywiście, zaczęło się od sensacyjnej wiadomości o historycznym transferze, o którym napisano i powiedziano już chyba wszystko. Ale w skali ostatnich 12 miesięcy kierowca Mercedesa został ledwie trzecioplanowym bohaterem sezonu zdominowanego przez afery obyczajowe, walkę o władzę w stylu Sukcesji i krótką jak rozbłysk petardy nadzieję na realną walkę o tytuł mistrza świata kierowców. A mimo to można sądzić, że jest to jeden z ciekawszych momentów w karierze zwycięzcy z Silverstone, bo dopiero wtedy, gdy prawie nic nie idzie tak, jak powinno, najlepiej widać wahania i pęknięcia, które trudno przykryć PR-ową narracją.

Mam wrażenie, że bezprecedensowy sukces kombinacji Mercedes-Hamilton sprawiał, że przez lata łatwo było bagatelizować symptomy tarć wewnątrz tej dobrze naoliwionej maszyny. W poczuciu idealnej harmonii podtrzymywał zresztą sprawnie wykreowany wizerunek zespołu i kierowcy. Spośród setek wywiadów i miliona zdjęć utkwił mi w głowie jeden symboliczny fotos, na którym Lewis podpisuje nowy kontrakt w koszulce z napisem Loyalty (instagramowy post z 3 lipca 2021).

Lewis Hamilton, Mercedes F1

fot. Lewis Hamilton / Instagram

Wcześniej i później płynęło jednak także sporo przeciwnych sygnałów. Wcześniej, bo negocjacje dotyczące poprzedniej umowy przeciągały się do granic absurdu (zima 2020/21) – tylko po to, by doprowadzić do zobowiązania na jeden sezon, co stanowiło widomy znak porażki negocjacyjnej z obu stron i wybór tymczasowego rozwiązania wobec presji czasu. Później, bo przypomnę, że kolejne porozumienie (na lata 2024-2025) okazało się jedną z osi fabularnych szóstego sezonu Drive to Survive, a poza dramatyzowaną sagą kontraktową zauważonym i komentowanym wątkiem odcinka była sprawnie sprzedana przez Lewisa informacja o ignorowaniu jego uwag przy pracach nad rozwojem bolidu (kochajcie go lub nienawidźcie, ale Hamilton bardzo świadomie gra z mediami).

Wreszcie, jak zauważyło wielu zachodnich dziennikarzy, o rozstaniu przesądziły nie tylko pieniądze i odmówienie ambasadorowania marce, lecz także i przede wszystkim długość współpracy. W tym aspekcie najlepiej widać zimną kalkulację zarówno po stronie korporacji, jak i sportowca.

Dla zainteresowanych są to dość znane fakty, ale warto je przypomnieć właśnie teraz, kiedy jesteśmy nie aż tak daleko od wzruszającego rozstania po GP Abu Zabi. Przez radio padły tam wszystkie właściwe słowa. Hamilton – w wolnym tłumaczeniu – mówił, że to, co zaczęło się od uwierzenia w ten projekt, doprowadziło do przepisania księgi rekordów, a Wolff rewanżował mu się deklaracją o niespotykanej w tym sporcie szczodrości: „Jeśli my nie będziemy mogli wygrywać, ty na to zasługujesz” (szczerze powiedziawszy, poważnie zastanawiam się, na ile obie strony zawczasu przygotowały sobie te wypowiedzi).

Dowody przywiązania i szacunku można mnożyć, bo kolejnymi przykładami są słynna wiadomość Toto do Lewisa na Whatsappie i wieloetapowy spektakl pożegnania z Mercedesem. Wszystko to jednak nie powinno odciągnąć uwagi od bardziej krytycznej oceny bieżącej sytuacji. Bo w jakim miejscu są obecnie Hamilton i Mercedes? I jak ten rok pozwala tę pozycję opisać?

W mojej opinii obie strony tej relacji są przegranymi minionego i – potencjalnie – przyszłego sezonu. Gdy chodzi o Mercedesa, sprawa jest mniej dyskusyjna, bo wystarczy spojrzeć na tabelę – to była czwarta siła w stawce. Jeśli dokładnie w połowie tego roku James Alison pytał, jak pion techniczny mógł być tak głupi, to przyszłość pokazała, że podobne pytania retoryczne należałoby zadawać z mniejszą nonszalancją. Mercedes miał swoje momenty, gdy tor był odpowiedni, ale nie zmienia to faktu, że znacząca poprawa nie nadeszła zgodnie z zapowiedziami.

Wyjąwszy ich imponujące dziedzictwo, cała wartość zespołu leży teraz w czystej spekulacji, czyli pokładaniu nadziei w odwróceniu złego losu po zmianach technicznych, mających ponownie dowartościować silniki. Szanse – jak zawsze – są, ale przywykliśmy już także do ciągu nietrafionych decyzji ekipy, która kiedyś sprawiała wrażenie nieomylnej (czy pamiętacie jeszcze system DAS i entuzjastyczne nagłówki DAS ist gut?).

W przypadku Hamiltona rzecz wymaga większego zniuansowania. Jeśli weźmiemy w nawias wszystkie miękkie wyrazy wsparcia dla kierowcy, to sprowadzając dyskusję do twardej polityki kadrowej, wydaje się, że mistrz świata został z Mercedesa wypchnięty (czytaj: chciał jeździć dłużej, niż wymagałby tego najlepiej pojęty interes zespołu). W tym miejscu warto spojrzeć krytycznie na często mitologizowane ruchy transferowe. Otóż nie jest przecież tak, że Hamilton – i to po raz drugi – wykazał się genialną intuicją, przechodząc do Ferrari.

Lewis Hamilton, Mercedes F1

GP Wielkiej Brytanii 2024, fot. Mercedes

Tak czy inaczej swój fotel musiałby prawdopodobnie zwolnić po roku 2025 dla wschodzącej gwiazdy Kimiego Antonelliego i gloria statystycznie najbardziej utytułowanego kierowcy w historii nie byłaby w jego położeniu wystarczającą kartą przetargową. Długoletnie zainteresowanie Scuderii i słabość Johna Elkanna do Hamiltona urosły zatem do jedynego ruchu, który w istocie można było wykonać, wykluczając zakończenie kariery.

Transfer ogłoszony przed rozpoczęciem sezonu 2024 postawił Lewisa w jawnie niekorzystnej sytuacji, która pogarszała się w trakcie kampanii. Carlos Sainz tylko pozornie znajdował się w analogicznej sytuacji: Ferrari, walcząc o tytuł konstruktorów, potrzebowało dwóch silnych kierowców, podczas gdy Mercedes zajmował stabilne czwarte miejsce w tabeli. W związku z tym Hamilton był zdany na łaskę i niełaskę ekipy, którą opuszczał.

A jest to położenie bardzo problematyczne, bo nie sprowadza się wcale do rozstrzygnięcia, czy obaj zawodnicy dysponowali równorzędnym sprzętem, czy też George Russell był faworyzowany. Naturalnie, każda strona (kierowca i zespół) zajmowała stanowisko, podkreślające sprzyjającą jej wersję wydarzeń. Bo jak rozumieć Hamiltona, który na długo przed końcem sezonu zapowiedział, że nie przewiduje, by wygrał kwalifikacje z Russellem, a potem ironicznie przyznał, że jest po prostu wolny?  Toto Wolff także grał w tę grę i swego czasu orzekł, że wszyscy, którzy wierzą w faworyzację wewnątrz zespołu, są idiotami. Jednak – powtarzam – nie chodzi o to, która strona ma rację: czy Hamilton był technologicznie i strategicznie wspierany do samego końca, czy też wszystkie siły przerzucono na drugą stronę garażu. Nie wchodźmy też przy tej okazji w rytualne spory dwóch zwalczających się plemion.

Najistotniejsze jest to, że – słusznie lub nie – pozycja zawodnika spadła. Jeśli skalą wielkości jest skala zainteresowania, to w tym roku Hamilton padł ofiarą własnego sukcesu. Komentarze, które napływały zewsząd, miały różny ciężar i poziom merytoryczny. Powróciły stare – i wcale nie bezzasadne – zarzuty o motywację, wedle przekonania, że w przeciwieństwie do Fernando Alonso Hamilton operuje na najwyższym poziomie tylko wtedy, gdy ma konkurencyjny sprzęt i odpowiednio wysoką stawkę na horyzoncie.

Sam Hamilton nie pomagał swojej sprawie, kiedy po udanych występach deklarował, że „wciąż to ma”, tym samym sugerując, iż musiał się w tym utwierdzić. Na to nakładały się także zdecydowanie bardziej koniunkturalne nawołania, że Ferrari wybrało złego kierowcę, a Sainz jest pierwszym przegranym przetasowań transferowych. Szczytem histerycznych reakcji na sinusoidalną formę nowego nabytku Ferrari był komentarz Eddiego Jordana, który nawoływał Scuderię do rozwiązania kontaktu jeszcze przed jego rozpoczęciem. Zostało to rozdmuchane do tego stopnia, że zobowiązany do zabrania głosu poczuł się nawet Fred Vasseur.

Doskonale rozumiem argumenty o tym, że Hamilton, siedmiokrotny mistrz świata, nie musi już niczego udowadniać, a ostatni stint w Ferrari będzie pięknym zwieńczeniem kariery – kariery, dodajmy, transferowo chirurgicznie czystej, bo złożonej tylko z triady motoryzacyjnych legend. Stawka, o którą toczy się gra, a więc przywiezienie tytułu do Maranello, jest oczywiście zbyt wysoka, by się jej oprzeć i nie podjąć ryzyka. Zarazem jednak Hamilton okazuje się w tej chwili zakładnikiem standardów ze złotych lat w Mercedesie, według których nadal bywa oceniany. A według nich wygląda jak cień samego siebie.

Czy kibicując Lewisowi podczas jego najbardziej bezbarwnych wyścigów w tym roku, nie przemknęła Wam przez głowę myśl: a może należało wykonać ten najodważniejszy w historii sportu gest sprzeciwu i odejść po Abu Zabi 2021? Legenda pozostałaby nienaruszona, a postać integralna. Oczywiście, sam nie chciałbym oglądać takiej oznaki rezygnacji, bo zgodnie z maksymą We win and lose together najlepszym zwieńczeniem historii byłby ostatni moment chwały. Problem w tym, że nie wiadomo, czy ten nadejdzie, a sprawa się przeciąga.

Podobno jednym z największych błędów, jakie popełniają światowej klasy atleci, jest przedwczesne albo zbyt długo przeciągane zakończenie kariery. Lewis musi teraz często wracać do tej myśli.