Wczoraj w wieku 76 lat odszedł Eddie Jordan – człowiek, który nigdy nie bał się ani ryzyka, ani konwencji. Ekscentryk, wizjoner, ryzykant. Kolorowy ptak w świecie Formuły 1, w której królowały zimna kalkulacja i milionowe budżety. Człowiek, który nie miał nic, a zbudował coś, co przetrwało w pamięci fanów na zawsze.

Eddie Jordan był jak rockandrollowiec w świecie perfekcyjnie wyprasowanych koszul i nudnych „korposzczurów”. Charyzmatyczny, nieprzewidywalny i zawsze tam, gdzie działo się coś ciekawego. Nie posiadał największego budżetu ani najlepszych inżynierów, ale miał coś, czego nie dało się kupić - nieokiełznaną energię i zdolność przekonywania ludzi do rzeczy, które na papierze nie mogły się udać.

Nie był zwykłym szefem zespołu - był gościem, który potrafił przekonać gigantów, żeby grali według jego zasad. Bo kiedy wszyscy wokół uważali, że coś jest niemożliwe, to Eddie udowadniał, iż wystarczy odpowiednio dobra gadka i odrobina ryzyka, żeby „niemożliwe” zmieniło się w „a jednak!”.

Jordan od początku swojej kariery miał w sobie coś, co odróżniało go od typowych biznesmenów. Jego historia nie zaczęła się ani w laboratorium aerodynamicznym, ani na uczelni technicznej. W młodości mógł zostać dentystą, a nawet księdzem, lecz żadna z tych ścieżek nie pasowała do jego charakteru. Próbował sił w bankowości, ale zamiast zajmować się kredytami, wolał handlować samochodami - i to na terenie banku, na miejscach parkingowych, które przeznaczone były dla kadry zarządzającej. Już wtedy stało się jasne, że Eddie nie jest człowiekiem, który podporządkuje się regułom.

Zanim założył własny zespół, sam ścigał się w niższych seriach wyścigowych. Nie odnosił spektakularnych sukcesów, ale zdobył coś ważniejszego - znajomości i wyczucie biznesu w motorsporcie. W 1980 roku założył Jordan Racing i przez kolejną dekadę prowadził zespół w Formule 3 i Formule 3000, dając szansę wielu przyszłym gwiazdom, takim jak Damon Hill, Johnny Herbert czy Jean Alesi. Gdy w 1991 roku jego zespół, Jordan Grand Prix, wszedł do Formuły 1, wszyscy traktowali go jako ambitnego debiutanta, który z czasem zniknie. Ale Eddie miał inny plan.

Eddie Jordan gra na perkusji (fot. Phil Guest, CC BY-SA 2.0, via Wikimedia Commons [link])

Miał instynkt ulicznego handlarza - zawsze wiedział, jak zrobić interes życia. Legendarna historia o Schumacherze to czysta esencja jego stylu. Kiedy w 1991 roku potrzebował kierowcy na GP Belgii, to Mercedes zaproponował mu nieopierzonego Niemca w zamian za 200 tysięcy dolarów.

Eddie wziął kasę, przyjął Schumachera, a potem - jak tylko zobaczył, że ten faktycznie ma talent - próbował go zatrzymać. Niestety Benetton wykazał się jeszcze większym sprytem i sprzątnął mu Michaela sprzed nosa. Ale Jordan się nie obraził - wiedział, że w tym biznesie trzeba być albo rekinem, albo kolacją. Zamiast rozpaczać, w typowy dla siebie sposób przekuł to w coś pozytywnego - o zespół stał się tym, który „odkrył Schumachera”, co zwiększyło jego atrakcyjność w oczach sponsorów.

Jedną z pierwszych rzeczy, które zrobił w Formule 1, było podpisanie umowy z firmą 7UP. Zielone bolidy Jordan Grand Prix z 1991 roku do dziś są uważane za jedne z najpiękniejszych w historii. Ale to był dopiero początek - Eddie doskonale rozumiał, że w wyścigowym światku trzeba robić coś więcej, niż tylko startować.

Gdy w 1996 roku pojawiła się możliwość współpracy z marką tytoniową Benson & Hedges, Jordan poszedł o krok dalej niż inni, więc… zamienił swoje bolidy w żywe kampanie marketingowe. Najpierw były złote malowania z tajemniczym napisem „Bitten & Hisses”, potem pojawiły się kultowe żółte bolidy z paszczą rekina i oczyma węża. Każdy nowy sezon przynosił kolejne niespodzianki.

Jordan nie dysponował najlepszym budżetem w stawce, ale miał jeden z najbardziej rozpoznawalnych zespołów. I to był właśnie jego geniusz - wiedział, jak zrobić show, nawet jeśli nie miał najnowocześniejszego sprzętu.

Eddie Jordan nie bał się marzyć. Kiedyś wymyślił sobie, że jego zespół będzie miał w składzie Ayrtona Sennę. Nie miał na to budżetu, więc przyszło mu do głowy, że... zaoferuje Brazylijczykowi połowę udziałów w ekipie w zamian za starty w jego barwach. Absurdalne? Może. Ale Jordan nie bał się próbować niemożliwego.

Jego stajnia nigdy nie miała największych zasobów, lecz on akurat potrafił wykorzystać swoje szanse. W 1998 roku na mokrym torze w Belgii Damon Hill wygrał pierwsze Grand Prix dla Jordana. Rok później Heinz-Harald Frentzen przez pewien czas walczył o mistrzostwo świata.

A potem? Jak to w życiu Jordana - były wzloty i upadki. Ale jedno było pewne - jego bolidy zawsze przyciągały uwagę.

I tak, gdy nadszedł moment, w typowym dla siebie stylu znalazł sposób, by wyjść z Formuły 1 na własnych warunkach. Zespół był już nie do odratowania, ale Eddie nie zamierzał odchodzić z pustymi rękami. Znalazł kupca, sprzedał team, a potem jeszcze osobno opchnął Rosjanom możliwość korzystania z tunelu aerodynamicznego i obiektów w Brackley. Maksymalizacja zysku? Oczywiście. Bo gra się tak, jak przeciwnik pozwala. W ten sposób Jordan dołączył do wąskiego grona ludzi, którzy nie tylko weszli do Formuły 1 z własnym zespołem, ale jeszcze na tym zarobili.

Dziś świat Formuły 1 wygląda zupełnie inaczej. Budżety są pod ścisłą kontrolą, zespoły działają jak korporacje, a w padoku jest mniej miejsca na barwne postacie pokroju Jordana. Bo Eddie nie był tylko szefem zespołu. Był hustlerem, wizjonerem, sprzedawcą marzeń i gościem, który potrafił zrobić show nawet wtedy, gdy nikt inny w to nie wierzył.

I drugiego takiego po prostu nie będzie.