W Formule 1 zawsze były kontrowersje. Zawsze były gry poza torem, konflikty interesów i decyzje, które dzieliły kibiców. Ale jedna rzecz się zmieniła: kiedyś, jeśli władze F1 i sędziowie naprawdę chcieli, to potrafili przywalić z grubej rury. Co się zmieniło? Teraz są jakby sparaliżowani. Obserwujemy nawet nie wyrafinowane, lecz jawne i cyniczne wykorzystywanie przepisów - i niemal całkowitą bezradność systemu wobec tego.
W ostatnim podcaście Budnik i Pokrzywiński Bartosz Budnik wzywał do dyskwalifikacji Verstappena z kolejnego wyścigu - tak samo jak wcześniej domagał się czarnej flagi dla George’a Russella w Monako. I trudno się z nim nie zgodzić.
Przypadek sprzed tygodnia mówi wszystko. Verstappen uderzył w Russella w sposób wyrafinowany. Niby nic. Niby incydent. Ale każdy, kto ogląda ten sport dłużej niż jeden sezon, widział, że to był ruch celowy, obliczony, zrobiony w białych rękawiczkach. Jak Schumacher w kwalifikacjach do GP Monako 2006. Niby tylko błąd, ale każdy rozumiał, że chodziło zablokowanie toru w kluczowym momencie. Z tą różnicą, że wtedy Schumacher został surowo ukarany, przesunięty na koniec stawki i głośno potępiony przez środowisko, za to Verstappen wyjechał z Hiszpanii z symbolicznie niską karą i żadnymi konsekwencjami.
Tydzień wcześniej George Russell w Monako ściął Nouvelle Chicane, zyskując pozycję na przeszkadzającym mu Albonie. Kara? Tak, ale Russell już wcześniej wiedział, że ją dostanie. I wiedział, że mu się to opłaci. Sędziowie wlepili mu przejazd przez aleję, natomiast pozycję zachował. Co więcej, sam się z tego śmiał. A to przecież przewodniczący GPDA - człowiek, który powinien bronić etyki ścigania. Tymczasem potraktował przepisy jak żart, bo wie, że system jest zbyt słaby, by zareagować.
I to właśnie boli najbardziej - kierowcy kalkulują, bo wiedzą, że nikt nie odważy się w nich uderzyć.
Tylko tutaj dochodzimy do sedna hipokryzji. FIA analizuje milimetry i mikrometry - linie, wymiary, marginesy błędów, kiedy ktoś zużyje za mocno deskę czy zasiedzi się w toalecie przed hymnem. A kiedy dzieje się coś naprawdę istotnego, to umywa ręce. Prędzej sędziowie dadzą karę za wymuszenie pierwszeństwa w alei serwisowej niż za agresję i cynizm na torze. Szczytem wszystkiego była kara dla Alonso za to, że zahamował kilka metrów przed strefą hamowania - bo Russell się „wystraszył”. To mają być poważne sankcje?
Skoro kierowcy jawnie śmieją się w twarz sędziom i kibicom, to pytam: gdzie są zawieszenia? Gdzie się podziały czarne flagi?
System punktów karnych miał być hamulcem dla niebezpiecznych zachowań. A ilu kierowców zostało zawieszonych? Kevin Magnussen to jedyny przykład, bo i tak był na wylocie, a na jego miejsce czekał medialnie bardziej atrakcyjny Bearman. Za to gdy o włos od zawieszenia był Pierre Gasly, to nagle i cudownie zaczął być „oszczędzany”. Staranował kolegę z zespołu? Nie, to nie było warte punktów. Po co więc ten system?
Verstappen teraz jest już na limicie, ale dobrze wiemy - choćby wpadał w rywali co weekend, to nie dostanie zawieszenia. Bo jak to tak, karać mistrza świata? Karać jedyną alternatywę dla dominacji McLarena? To zmniejszy oglądalność!
Kręgosłup F1
Sędziowie F1 nigdy nie byli wzorem konsekwencji. W 1990 roku Ayrton Senna celowo uderzył w Alaina Prosta, by wygrać tytuł, za co nie spotkała go żadna kara, trochę w akcie zadośćuczynienia za sytuację sprzed 12 miesięcy. Ale jak trzeba było surowo uderzyć, to tak robiono.
W końcu w samym 1994 roku Michael Schumacher był dwukrotnie zdyskwalifikowany i niedopuszczony do kolejnych dwóch wyścigów, co też otworzyło drzwi do rywalizacji z Damonem Hillem na finiszu mistrzostw, także okraszonej kontrowersyjną kraksą - tylko wtedy zabrakło surowej kary na koniec. A jednak w 1997 roku za nieudaną próbę podobnego manewru Michael został wykreślony z klasyfikacji.
Zresztą to nigdy nie był system oparty na zasadach. To był system oparty na kontekście.
Bywały momenty, kiedy kara była wyjątkowo bezwzględna i silna. Tak stało się ze Spygate i McLarenem - 100 milionów dolarów. Chociaż, jak powiedział Max Mosley, to było 5 milionów za przewinienie i 95 milionów dla Rona Dennisa za bycie dupkiem. Tak było z Flavio Briatore i Crashgate - dożywotnia banicja, przynajmniej tymczasowo. Ale nawet te kary nie wynikały z moralnej pryncypialności, tylko z politycznego rachunku. Kiedy opłacało się przywalić - przywalano.
I to paradoksalnie było lepsze niż obecna nijakość. Bo choć motywy były brudne, to przynajmniej porządek był zachowany. Wiedziałeś, że w padoku nie ma świętych, lecz są granice, których nie wolno przekraczać.
Dziś nikt już nie ma odwagi powiedzieć: „dość”. To dlatego coraz częściej widzimy nadużycia na torze. A patrząc na to wszystko, człowiek zadaje sobie pytanie: czy w tym sporcie ktoś jeszcze ma kręgosłup moralny?
Bo kiedyś ktoś miał. W 1978 roku, po śmierci Ronniego Petersona na Monzy, kierowcy sami zbojkotowali start Riccardo Patrese w Grand Prix USA. Uznali, że jego niebezpieczna jazda przyczyniła się do tragedii. To nie ówczesna FIA go zawiesiła. To kierowcy, jego rówieśnicy, podjęli decyzję. Rozumieli, że są granice, których nie wolno przekraczać. Że czasem trzeba powiedzieć „stop”, nawet jeśli to niewygodne.
A dziś? Dziś w cooldown roomie robią śmieszne miny, puszczają oko do kamery, ironizują. Podśmiewają się z niewyprzedzalnego Verstappena, pytają półgębkiem, czy mu się opłaciło. Ale nikt nie mówi: „Nie chcemy się ścigać z kimś, kto cynicznie łamie zasady”. Nikt nie ma odwagi zrobić z Verstappena Patrese roku 2025. A może właśnie tego dziś najbardziej potrzeba?
Bo może to już nie FIA powinna pokazać kręgosłup, tylko ci, którzy naprawdę tworzą ten sport - kierowcy. Może czas przypomnieć sobie, że Formuła 1 to nie tylko mikrometry i telemetria, ale też zasady uczciwości, ducha rywalizacji, granice przyzwoitości. I że kto ich nie widzi, ten nie zasługuje, by być bohaterem. Skoro da się zrujnować komuś weekend wyścigowy za zbyt cienką płytę podłogową, zbyt cienką o 0,4 mm, to jak można przymykać oko na ewidentne, cyniczne zagrywki?
Przepisy? To nieopłacalne
W końcu to nie są już tylko pojedyncze sytuacje. Verstappen nie jest przypadkiem - on jest symbolem całego problemu. W Arabii specjalnie uciekł poza tor, żeby utrzymać prowadzenie i czyste powietrze. W Miami wystrzeliłby Norrisa w bandy, gdyby nie unik. W Hiszpanii wystarczająco celnie uderzył w Russella. W 2021 rozpychał się z Hamiltonem jak bokser przy linach, a w 2024 dzięki agresji potrafił przegrać Norrisowi dwa wyścigi. Choć czasem dostawał kary, to spełniał swoje cele - więc i tak uchodziło mu to na sucho.
Christian Horner może dziś prawić morały o czystym ściganiu i drukowaniu wyścigu, ale żaden z jego argumentów nie przysłoni jednej prawdy - Max Verstappen wielokrotnie świadomie testował granice. Nie ryzyka, tylko moralności. I widzi, że nikt nie ma odwagi go zatrzymać. To jest istota problemu. Dziś w F1 nie opłaca się być uczciwym. Opłaca się być sprytnym.
I właśnie dlatego czas skończyć z miękkimi karami, śmiechem przez radio i traktowaniem przepisów jak planszowej gry dla cwaniaków. Bo jeśli sport przestaje karać oszustwa, to nie jest już sport. To teatr. Bo jeśli za ułamek milimetra można wyrzucić kogoś z wyścigu, to tym bardziej za celowe uderzenie w rywala. Albo za wyprzedzanie poza torem z zimną kalkulacją.
Granica między ustawianiem wyścigów - a’la Crashgate - a tym, co zrobił Russell w Monako, jest cienka jak włos. Ale konsekwencje są identyczne - to świadoma ingerencja w przebieg rywalizacji. To manipulacja wynikiem. Za coś takiego nie powinno być taryfy ulgowej. Russell - jako dyrektor GPDA - powinien zostać dyscyplinarnie usunięty. Nie ze złości. Z zasady. Bo nie da się jednocześnie mówić o bezpieczeństwie i uczciwości, a potem zrobić sobie z tego jaja.
Więc droga FIA, przestańcie udawać, że największym problemem kultury na torze są przekleństwa w komunikacji radiowej. Problemem jest to, że największe oszustwa przestają być wyjątkiem - a zaczynają być strategią. I jeśli tego nie zatrzymamy teraz, to już wkrótce nie będzie czego bronić. Bo sport, który nie chroni swoich zasad, przestaje być sportem.