Myślę, że śmiało mogę stwierdzić, że transfer Hamiltona do Ferrari jest jednym z największych motorsportowych ruchów w XXI wieku. Ruchu, który wywołał tak wielką dyskusję w internecie i wykraczał nawet poza ramy Formuły 1, nie widzieliśmy w erze mediów społecznościowych, a może nawet w całej historii sportów motorowych.
Z jednej strony Lewis od lat regularnie dawał sygnały. Mówił otwarcie, że chciałby kiedyś przejechać chociaż jeden sezon w barwach Scuderii. Że to marzenie każdego zakochanego w królowej motorsportu dziecka. Ale nic nie wskazywało na to, że faktycznie trafi do Maranello w takim momencie swojej kariery.
Jeszcze w sierpniu ubiegłego roku siedmiokrotny mistrz świata podpisał umowę wiążącą go z Mercedesem na przynajmniej kolejne dwa sezony i do tej pory nikt nie widział przyszłości 39-latka poza stajnią z Brackley. Hamilton miał dać sobie i Mercedesowi czas na wstrzelenie się w jednym z sezonów, powalczenie o upragniony ósmy tytuł i zrobienie wolnego miejsca Antonelliemu, który w tym roku notuje bezpośredni przeskok z FRECA do F2.
Wyszło inaczej. Stary wyga postanowił namieszać i zmienić całkowicie tempo zmian przed wejściem w nową erę silnikową. Lewis ponownie szuka okazji, która podobnie jak w 2013 roku tchnie nowe życie w jego karierę. Wówczas opuścił McLarena na rok przed zmianą regulacji silnikowych, zaskakując wszystkich kibiców i dziennikarzy. Wtedy takie posunięcie wydawało się skokiem w bok albo i nawet krokiem w tył. Każdy wątpił w sens i powodzenie takiego transferu, a Jeremy Clarkson pytał zainteresowanego wprost, czy taka zmiana barw nie jest jak zostawienie Manchesteru United na rzecz West Ham United.
Podobnie jest teraz i pomimo tego, że nikt nie wątpi w wielkość marki, jaką jest Ferrari, ryzyko sportowe wydaje się być jeszcze większe niż 11 lat temu. Przecież Włosi od lat niezmiennie kojarzą się z pasmem porażek, memów i niespełnionych mistrzowskich oczekiwań. Niedawno czerwoni skończyli w klasyfikacji konstruktorów za Mercedesem, a w pierwszej części sezonu bywało tak, że tempem byli bliżej środka stawki niż czołówki. Dodatkowo wciąż mówimy o projekcie w trakcie budowy, bo Fred Vasseur pracuje w Maranello dopiero od roku i nie zdążył jeszcze ułożyć wielu elementów układanki według swojej wizji oraz posprzątać wszystkiego po rządach Binotto.
Podpisanie Hamiltona to bardzo mocny stempel, potwierdzający ambicje Francuza i chęć wywrócenia dotychczasowej koncepcji do góry nogami. Media twierdzą, że pójść ma za tym także podpisanie inżynierów z Red Bulla i Mercedesa. Niemniej jednak poprawienie wielu rzeczy zwyczajnie wymaga czasu, a być może na efekty przyjdzie czekać nawet jeszcze chwilę dłużej niż do 2026 roku.
Co więcej, jest to zupełne wyjście ze strefy komfortu, którą sobie Hamilton latami wytworzył w Brackley. Nie oszukujmy się, Lewis miał ugruntowaną pozycję w motorsporcie, a w samym zespole wręcz nietykalną. Pozostanie w Mercedesie byłoby w pełni logiczne, wygodne i najzwyczajniej w świecie zrozumiałe ze względu na rolę lidera i to, ile osiągnęli wspólnie w erze hybrydowej, nawet jeżeli nie byłoby kolejnych sukcesów, a jedynie dalsze lawirowanie w okolicach trzeciego miejsca w konstruktorce, bez perspektyw na mistrzostwo.
Pomimo tego zawodnik ze Stevenage chce dać sobie dodatkową szansę na zdobycie tytułu, nawet kosztem budowania swojej pozycji i reputacji w zespole praktycznie od samego początku. Scenariusz, w którym LH44 z miejsca wchodzi w buty lidera zespołu, wcale nie jest oczywisty. Scuderia latami stawiała na Leclerca. Charles cieszy się nie tylko mocnymi plecami Vasseura, ale zwyczajnie talent Monakijczyka jest na tyle duży, że na pewno nie odda ot tak starszemu koledze roli jedynki.
To nie jest Valtteri Bottas, który był w czołówce dla bycia dwójką, czy George Russell, który dostał awans jako wychowanek i naturalnie musi nieco schować swoje ego. Właściwie to pierwszy raz od 2007 roku, gdy Hamilton jest w takim położeniu, że musi wejść do drużyny z tak mocnym numerem jeden, udowodnić swoją wartość i pokazać, że to jednak na niego warto postawić. Dziś ciągle jest mnóstwo emocji, ale na chłodno będzie decydował sport. Z drugiej strony do zespołu wchodzi najbardziej utytułowany kierowca w historii.
GP USA 2023: Lewis Hamilton skutecznie ucieka przed Charlesem Leclerciem. Obaj nie uciekną jednak przed dyskwalifikacją z wyników tamtego wyścigu. Fot. Mercedes.
Leclerc jest w ścisłej czołówce pod względem tempa kwalifikacyjnego i stawia się go tu nawet nad Maxem Verstappenem. Hamilton posiada rekord liczby pole position i jest znakomity, ale czy to kwalifikacyjny terminator na dłuższym dystansie, gdy obok jest ktoś lepszy niż Bottas? Sesje wygrywali z nim kierowcy, którzy prędkości Charlesa nie mają. Nawet w 2023 roku Russell regularnie psuł krew swojemu rodakowi w czasówce, a bezpośrednie pojedynki zakończyły się remisem 11-11. To będzie fascynujące starcie, które powie bardzo dużo.
Nie ma mowy o żadnym czasie na aklimatyzację, przeczekaniu czy słabszych kilku rundach. Czas nie gra na korzyść Lewisa, któremu w momencie debiutu w Scuderii pęknie 40 lat na karku. Realnie to już jest taki wiek dla sportowca, w którym w każdej chwili może mu przyjść wypalenie zawodowe lub wyraźny spadek formy fizycznej. Inna sprawa, że Alonso udowadnia coś innego, a Hamilton w nowym miejscu naturalnie może czuć większy ogień niż przy nastym sezonie w tym samym otoczeniu.
Oprócz tego jest tu sama wiara w to, że Ferrari po kilkunastu latach niepowodzeń nagle wróci do walki o najwyższe cele i zbuduje silnik oraz konstrukcję na miarę mistrzostwa. Wizja przynajmniej optymistyczna, ale coś musiało mu powiedzieć, że Mercedes był gorszą opcją. Lewis zapewne wie więcej i widzi to, czego my z zewnątrz nie jesteśmy w stanie zauważyć, ale świat, w którym Scuderii wszystko wychodzi jak po sznurku, w tej chwili przypomina utopię.
To coś, o czym pewnie przez najbliższy rok, może i 14-15 miesięcy, nie będzie się aż tak mówiło. Teraz widzimy same plusy, podbicie wartości marketingowej, milion nagłówków i zastanawiamy się, co ma do wygrania. Ale istnieje też scenariusz negatywny. Ewentualne niepowodzenie stajni z Maranello lub samego Lewisa, przegrywającego z Leclerciem, bardzo mocno odbije się na legacy Brytyjczyka.
Porażka na tym polu może dość splamić nazwisko. Status Hamiltona w ostatnich latach zaliczył mały zjazd głównie dlatego, że sportowa boskość gdzieś uciekła i Verstappen, Alonso czy nawet Russell udowodnili, że nie jest nie do pokonania. Jasne, teraz znów wchodzi na górkę i to jego wielkie zwycięstwo, ale "podjarka" minie.
Jeśli nie będzie owoców, to za kilka lat mało kto zdecyduje się na obronę w postaci tego, że podjął się nieoczywistego wyzwania i wybrał trudniejszą ścieżkę. Zapamiętany zostanie jedynie efekt końcowy i to, czy razem ze Scuderią udało się dorzucić coś do gabloty, czy jednak wybranie Ferrari okazało się czasem wyścigowo straconym, a 1 lutego 2024 ostatnim wdrapaniem się na nagłówki w roli króla Formuły 1.
Pomimo tego dyscyplinie chyba nie mogło przytrafić się nic lepszego niż mariaż największego nazwiska w stawce z największą marką. I nie, wcale tu nie chodzi o to, że również udało się przysłonić odrzucenie wniosku Andrettiego na starty w 2026 roku. Po latach marazmu w czołówce i transferów kierowców numer dwa w końcu dostajemy prawdziwą bombę i ruch, który powoduje prawdziwy efekt "wow". Efekt, który będzie nas trzymał przez cały sezon i powróci przed kolejnym z nową energią.
Nie ma żadnego innego scenariusza, który wywołałby takie poruszenie i zamieszanie w mediach społecznościowych, jak transfer akurat Hamiltona akurat do Ferrari. Tylko jego było na to stać. Lewis użył tego, kim jest i co osiągnął, by najdobitniej w historii przypomnieć... kim jest i co osiągnął. Dziś, i jeszcze przez długi czas, tylko to będzie się liczyło.