Powiedzieć, że ten sezon Daniela Ricciardo był rozczarowaniem, to jak nie powiedzieć nic. Nadzieje były wielkie. Fani zasiedli, oczekując niezłego kina akcji, a dostali „Śmierć w Wenecji”. Miał być powrót do formy i weryfikacja Lando Norrisa. Weryfikacja faktycznie miała miejsce, tylko pytanie - kogo? Australijczyk rozczarował, a piszę te słowa po sezonie, w którym wygrał wyścig w McLarenie. Poziomy w tym sporcie nigdy nie przestaną mnie zaskakiwać.
Klasyfikacja generalna: 8. miejsce
Punkty: 115
Najlepszy wynik: P1 (Włochy)
Kwalifikacje: 7-15 vs Norris
Wyścigi: 7-15 vs Norris
DNF: 1 raz
Nasza ocena: 5.80 (P13)
Kiedy przypominam sobie rozterki Daniela przed odejściem z Red Bulla i możliwości, jakie miał, to nadal mu współczuję. Zak Brown położył mu ofertę na stole, ale Ric uwierzył w inny projekt. Cyril Abiteboul zabawił się w handlarza z tureckiego bazaru i wmówił mu, że te perfumy Diora są oryginalne.
Z perspektywy czasu trudno się mu dziwić, bo nic w tamtym momencie nie wskazywało, że to projekt w Woking ma lepsze perspektywy. Dwa lata w Renault dały Danielowi sporo dolarów, tatuaż u byłego szefa i niewiele sportowo. Jasno należy sobie powiedzieć, że to nie był wymarzony czas. Jednak błędy z przeszłości odeszły w niepamięć, bo oto Australijczyk dostał drugą szansę, kolejny raz wchodząc w miejsce Carlosa Sainza.
Rozwój McLarena był praktycznie constans. Duet Sainz-Norris przeszedł najśmielsze oczekiwania, a dołożenie do tego jednostki napędowej Mercedesa wyglądało na brakujący element układanki. Zresztą, umówmy się, wszystko, co nie ma znaczka Renault, w tych czasach jest silnikową przewagą w Formule 1. To samo mieliśmy dostać, jeżeli chodzi o kierowców.
Carlos Sainz przez dwa sezony zyskał wiele w oczach opinii publicznej i nie da się tego ukryć. To jednak nie zmieniło faktu, że nadal poddawano w wątpliwość możliwości jego, jak i Norrisa. Ciągle pojawiały się głosy, że być może ktoś o odpowiednich umiejętnościach byłby w stanie wyciągnąć z konstrukcji McLarena sporo więcej. Tutaj z odsieczą przyjść miał Honey Badger. Przecież w Red Bullu po kątach rozstawiał Sebastiana Vettela i realnie był jedynym, który postawił twarde warunki Maxowi Verstappenowi.
W ciemno stawiałem, że to właśnie Australijczyk powinien być tym, który zyska najwięcej na zmianie ekipy, a adaptacja powinna przejść w miarę bezboleśnie. Ostrzegawczą lampką był jedynie jego początek przygody z Renault, ale tam zwyczajowo wszystko się sypie, więc zbagatelizowałem temat.
Na papierze Daniel wyglądał na mocną nadwyżkę i gościa, który może dać stajni z Woking ostatnie brakujące ogniwo. Jednak po początku sezonu szybko musiano tam zacząć żałować, że mówią "g'day" zamiast "hola". Ricciardo wyglądał na zagubionego, a jego wyniki wyglądały wręcz śmiesznie przy tym, co z pomarańczowego bolidu wyciągał Lando Norris. Jasne, można sprawę zwalić na konieczność przystosowania się, ale sytuacja nie poprawiała się aż do Węgier.
Danielowi daleko było do pewności, jeździł wręcz sinusoidalnie. Dobre występy przeplatał bardzo słabymi, a we wszystkim brakowało iskry. Ten boski pierwiastek, który zazwyczaj objawiał się dive bombami z kilometra, zniknął i próżno było go szukać. Leclerc z Sainzem regularnie wyprzedzali szybszego - na tamtym etapie sezonu - McLarena i wielokrotnie robili to obaj.
Ten, nad którym Honey Badger miał być nadwyżką, regularnie prał mu tyłek. Kiedy spojrzymy na pojedynek z Lando, a jako punkt graniczny wyznaczymy sobie wcześniej wymienione Węgry, to liczby są bezlitosne. Norris do tego momentu stał na podium TRZYKROTNIE, a Daniel najwyżej był piąty. PIĄTY. Do tego Ric wyścig przed swoim partnerem z zespołu ukończył jedynie w Hiszpanii, gdzie McLareny generalnie były słabiutkie. Hungaro to słynny już DNF Norrisa i mocne uszkodzenia bolidu Daniela. Tutaj trudno o porównania.
Sprawa przybiera jeszcze gorszy obrót, kiedy porównanie rozszerzymy o Ferrari. Leclerc miał dwa pole position i jedno podium (oraz realnie wielką szansę na wygraną w Monako, ale o tym kiedy indziej). Sainz? Dwa podia, w tym jedno na Węgrzech. W dalszej części sezonu zespół z Maranello jeszcze przyśpieszył i finalnie nie dał McLarenowi żadnych wątpliwości co do tego, kto bardziej zasługiwał na trzecie miejsce w konstruktorce.
Jednak to właśnie ten czas w sezonie niejako o tym zadecydował. Kiedy trzech wymienionych panów generowało wyniki ponad stan, Daniel zawodził najbardziej. Najlepsza pozycja w tamtym czasie to piąte miejsce na Silverstone... gdzie Norris był czwarty, a Leclerc do końca walczył o wygraną.
W drugiej fazie sezonu były też czwarte miejsca. Jedno w Belgii, więc nie liczę go wcale, a drugie w... Rosji. Tej samej, gdzie Lando przez własny błąd być może oddał zwycięstwo w tym wyścigu.
Jedyny pozytyw to oczywiście Monza, gdzie zobaczyliśmy absolutnie najlepszego Ricciardo w tym sezonie. Pewny, świetnie jadący w każdym dniu tego weekendu. Nie ma tu dziejowej sprawiedliwości, bo to zdecydowanie Norris bardziej zasługiwał na wyższe miejsce w tym dublecie. Taka jednak jest już Formuła 1. Zapytajcie Russella o 2019 rok. Poza tym w tamten weekend Australijczyk był lepszy od zespołowego kolegi i tyle. Raz na dwadzieścia dwie próbki dostaliśmy to, czego oczekiwaliśmy.
Jasne, były występy, gdzie prezentował się lepiej, ale w ogólnym rozrachunku wyglądało to zwyczajnie marnie. Kiedy pojawiała się nadzieja, to kolejne Grand Prix wypłacało jej złotego liścia i układało w bocznej ustalonej. Brakowało pewności siebie i wyczucia auta.
To szczególnie widać było w kwalifikacjach, gdzie Norris dokonywał cudów, pędząc papayową strzałą. Daniel bardzo rzadko pokazywał błysk w czasówkach. Statystycznie nie ma tragedii, bo siedmiokrotnie był szybszy od Lando, ale test oka zazwyczaj był bezlitosny.
Nie tego oczekiwaliśmy i zupełnie nie tego się spodziewaliśmy. Andreas Seidl, Zak Brown i w mniejszym stopniu Lando Norris prześcigali się w tłumaczeniach oraz szukaniu przyczyn takiego stanu rzeczy. A to specyficznie prowadzący się samochód, a to trudniejsza adaptacja. Nieistotne. Od faceta z takimi papierami na ściganie mieliśmy pełne prawo spodziewać się dużo więcej. Miały być trufle, a dostaliśmy spleśniałe pieczarki.
Jeden występ to zdecydowanie za mało, żeby z większą nadzieją spoglądać na kolejny rok. Kartą wyjścia z więzienia mogą okazać się zupełnie nowe konstrukcje i inny sposób ich prowadzenia. Może to Danielowi bardziej siądzie nowy pomysł na F1?
Prawda jest jednak taka. Zawód, który odczułem ja i - zgaduję - także większość z czytelników, jest ogromny. McLaren zamienił siekierkę na kijek, a przed nim jeszcze sezon prawdy. W 2022 roku oczekiwania i presja na Danielu będą zdecydowanie większe. Tym bardziej, jeśli zespół utrzyma swoją krzywą wznoszącą.
To może być rok, który zdefiniuje dalsze lata kariery Australijczyka, a może nawet wyrzucić go z Formuły 1. Zostaje zaczekać, czy z kranu popłynie Johnny Walker, czy jednak rozmaże mu się Alonso na ręce.