Zdjęcie główne: Anefo, CC0, via Wikimedia Commons [link], Nationaal Archief / Fotograaf Onbekend [dodatkowy link].

- Kiedy po raz pierwszy zacząłem się ścigać, nie planowałem zostać mistrzem świata. Gdy po raz pierwszy prowadziłem samochód wyścigowy, moim jedynym celem było, aby jak najszybciej znowu do niego wsiąść. Po kilku wyścigach chciałem dostać się do zespołu fabrycznego. Następnym celem było startowanie w Grand Prix. To był stopniowy proces. Kiedy w 1962 roku wygrałem swoje pierwsze GP, to pomyślałem: „Cholera, nie miałbym nic przeciwko temu, żeby zostać mistrzem świata”.

Te słowa Grahama Hilla doskonale oddają ducha jego kariery. Hill, jedyny kierowca w historii, który zdobył legendarną „potrójną koronę motorsportu - mistrzostwo świata Formuły 1, zwycięstwo w Indianapolis 500 oraz triumf w 24h Le Mans - był uosobieniem pracowitości, konsekwencji i strategicznego podejścia do wyścigów. Jak to się stało, że kierowca znany bardziej z wytrwałości niż czystego talentu stał się nieśmiertelną ikoną sportów motorowych?

Pierwszy brytyjski mistrz w brytyjskiej maszynie

Zadebiutował w Formule 1 w 1958 roku podczas Grand Prix Monako - miejscu, które wkrótce stało się jego domeną. Na ulicach Monte Carlo, gdzie triumfował aż pięciokrotnie, zyskał przydomek „Mr Monaco. Jednak początki kariery w F1 były dalekie od sukcesu. Liczne awarie, kolizje i brak wyników sprawiały, że jego przyszłość w sporcie wydawała się niepewna. Przełom nastąpił dopiero w 1960 roku, gdy w Grand Prix Holandii zajął trzecie miejsce, zdobywając pierwsze punkty w mistrzostwach.

To właśnie na torze Zandvoort Hill zrozumiał znaczenie taktycznej jazdy. Dysponował wówczas przeciętnym samochodem BRM, znanym z zawodnej konstrukcji. W samym wyścigu znajdował się na trzecim miejscu i dostrzegł, że Stirling Moss w Lotusie szybko niweluje stratę. Zamiast ryzykować, Hill obliczył tempo rywala i dostosował swoją jazdę, oszczędzając silnik, a jednocześnie utrzymując pozycję. Na mecie wyprzedził Mossa o zaledwie sekundę, dowodząc swojej strategicznej biegłości.

Na Zandvoort odniósł także swoje pierwsze zwycięstwo w rundzie zaliczanej do Mistrzostw Świata Formuły 1. Miało to miejsce na inaugurację sezonu 1962, w którym objął prowadzenie w klasyfikacji generalnej. Tego prowadzenia nie oddał już do końca sezonu. Po triumfie w Holandii w kolejnych czterech wyścigach tylko raz zameldował się na podium - w Grand Prix Belgii. Wkrótce potem wygrał na legendarnym Nordschleife w Niemczech oraz na szybkim torze Monza we Włoszech. Szansę na przypieczętowanie tytułu mistrzowskiego miał podczas październikowej rundy na Watkins Glen, dokąd zabrał nawet swoją żonę. Jednak to Jim Clark zwyciężył, przedłużając rywalizację o tytuł do ostatniego wyścigu sezonu.

Rywalizacja między Grahamem Hillem a Jimem Clarkiem była ozdobą sezonu 1962. Spośród ośmiu rund kalendarza Mistrzostw Świata aż sześć padło łupem tych dwóch kierowców. Ich pojedynki przyciągały uwagę fanów na całym świecie. Jednym z najbardziej pamiętnych był finał ulewnego wyścigu Daily Express na torze Silverstone. Clark prowadził do ostatniego zakrętu, wybierając suchą linię i blokując wewnętrzną stronę zakrętu Woodcote. Hill, jak później sam przyznał, popełnił błąd, odbijając na zewnątrz, gdzie nawierzchnia była bardzo mokra. Stracił panowanie nad bolidem, ale mimo to wyprzedził Clarka, wjeżdżając na metę bokiem.

Pomimo zaciętej walki rywalizacja Hilla i Clarka była zdrowa oraz oparta na wzajemnym szacunku. Ostateczne rozstrzygnięcie ich pojedynku nastąpiło dopiero w grudniu podczas finałowej rundy w południowoafrykańskim East London. Clark, który wygrał kwalifikacje, prowadził przez większość czasu. Zwycięstwo zapewniłoby mu tytuł mistrza świata bez względu na wynik Hilla, ponieważ w klasyfikacji liczyło się tylko pięć najlepszych rezultatów.

Na 62. okrążeniu w Lotusie Clarka doszło do wycieku oleju, co zakończyło jego udział w wyścigu. Graham Hill, kończąc na czele, zdobył swój pierwszy tytuł mistrza świata. Był pierwszym Brytyjczykiem, który osiągnął ten sukces w rodzimej maszynie.

Brytyjski dżentelmen, który spełniał amerykański sen

- Jedną rzeczą, o której musisz pamiętać, jest to, że nigdy nie wygrasz Indianapolis za pierwszym razem - tak miejscowi znawcy próbowali ostudzić ambicje charyzmatycznego Brytyjczyka. Czas pokazał, jak bardzo się mylili, bo Graham Hill zwyciężył w legendarnym wyścigu już przy swoim pierwszym podejściu w 1966 roku.

Pomimo bogatego doświadczenia w Formule 1, w tym mistrzostwa świata z 1962 roku, Hill był zafascynowany atmosferą amerykańskiego klasyka. Wówczas, tak jak i dziś, Indy 500 uchodziło za najszybszy i najbardziej niebezpieczny wyścig na świecie. Każdego roku przyciągało setki tysięcy kibiców na owalną pętlę znaną jako Brickyard - prostą z pozoru, lecz pełną wyzwań.

Jednym z pierwszych, z którym musiał się zmierzyć Hill, był amerykański system startu. Przyzwyczajony do europejskiego ruszania z miejsca, stanął przed koniecznością opanowania nietypowej procedury: 33 maszyny, ustawione w jedenastu rzędach, poruszały się za samochodem technicznym, a zmagania rozpoczynały się na sygnał zielonej flagi, gdy prędkości dochodziły już do 150 km/h.

Hill nie był faworytem tej edycji, zwłaszcza po przeciętnym wyniku w kwalifikacjach. Z całej trójki Brytyjczyków, którzy wzięli udział w zawodach - Jima Clarka, Jackie Stewarta i Hilla - to właśnie Graham startował z najgorszej pozycji, zajmując miejsce w piątym rzędzie. Jim Clark, dwukrotny mistrz świata i obrońca tytułu z Indianapolis, wydawał się naturalnym kandydatem do zwycięstwa. Głównym rywalem Clarka miał być Mario Andretti, zdobywca pole position.

Gdy tylko opadła zielona flaga, wyścig został niemal natychmiast przerwany. Kolizja dwóch samochodów wywołała istny karambol, w który zamieszanych było aż szesnastu kierowców. Jedenastu z nich musiało wycofać się z rywalizacji, jeszcze zanim ta na dobre się rozpoczęła. To wydarzenie już na samym początku zapewniło tej edycji łatkę najbardziej chaotycznej w historii.

Po wznowieniu prowadzenie objął Jim Clark i wydawał się zmierzać po drugie zwycięstwo z rzędu, lecz nawet on nie uniknął problemów. Dwukrotnie stracił panowanie nad bolidem, co zmusiło go do zjazdów do boksów. To wywołało potem liczne spekulacje, gdyż zdaniem jednych Clark wyjechał na prowadzeniu, a zdaniem innych został wyprzedzony przez czołówkę, gdy sam znajdował się w alei serwisowej. Losy odmieniły się jednak na kilka mil przed końcem, gdy Jackie Stewart, prowadzący w końcowej fazie, musiał wycofać się z powodu awarii ciśnienia oleju. Wówczas na czele znalazł się Graham.

Na osiem okrążeń przed metą Hill objął prowadzenie i utrzymał je aż do końca. Krytycy zarzucali mu później, że jego zwycięstwo było w dużej mierze dziełem przypadku, ponieważ ciągle unikał ryzyka i nie dokonał żadnych spektakularnych wyprzedzeń. Pragmatyzm i sprzyjające okoliczności dały mu 1. miejsce - w motorsporcie nie pierwszy i nie ostatni raz.

Po przekroczeniu linii mety uczestniczył w wielkiej, typowo amerykańskiej celebracji. Tysiące kibiców wiwatowały, kamery telewizyjne rejestrowały każdy moment, a zwycięzca otrzymał czek na 160 tysięcy dolarów oraz tradycyjną porcję mleka, którą wypił zgodnie z rytuałem Indianapolis.

Kontrowersje pojawiły się niemal natychmiast. Obóz Jima Clarka twierdził, że to właśnie on był prawdziwym triumfatorem, a zamieszanie na torze i błędy sędziowskie odebrały mu tytuł. Clark został powitany przez swój zespół jako zwycięzca, lecz Hill, niewzruszony tymi oskarżeniami, odpowiedział dziennikarzowi z humorem: - Nie ma mowy, kolego - to ja wypiłem mleko!

Tak oto Graham Hill, brytyjski dżentelmen, zrealizował swój amerykański sen. A wszystko zaczęło się od dociekliwego i lekceważącego pytania jednego z organizatorów: - No i co, staruchu, myślisz o naszym małym torze?

Hill odpowiedział z właściwą sobie ironią: - Cóż, są dwie rzeczy, które mi przeszkadzają. Po pierwsze jedziecie w przeciwnym kierunku, a po drugie nie ma drzwi w toaletach. To jedyne miejsce, w którym cenię prywatność - i myślę, że to krępujące, nieprzyzwoite i niegodne.

Potrójna korona

Jak wielu kierowców swojej ery, Graham startował wszędzie tam, gdzie tylko mógł. Szybka jazda była dla niego nie tyle pasją, co podstawową potrzebą. Brał udział w wyścigach Formuły 1, brytyjskich mistrzostwach Saloon Car, startował w Indianapolis 500, a także wielokrotnie podejmował wyzwanie 24h Le Mans.

W prestiżowym francuskim klasyku zadebiutował w 1958 roku, a później uczestniczył w kolejnych ośmiu edycjach. Występował w parze z legendami motorsportu, takimi jak Stirling Moss, Richie Ginther czy Jackie Stewart - w tamtych czasach zespoły składały się z dwóch kierowców, w przeciwieństwie do współczesnych składów trzyosobowych.

Mimo licznych startów nie miał szczęścia w Le Mans. W większości przypadków nie udawało mu się nawet ukończyć zawodów. Dopiero w 1964 roku, podczas swojego szóstego startu, w duecie ze Szwedem Joakimem Bonnierem dotarł do mety i zajął drugie miejsce w klasyfikacji generalnej. W dwóch kolejnych edycjach znowu pech nie opuszczał Grahama, co doprowadziło do jego czasowego rozstania z Le Mans. Aż do 1972 roku.
 
Do powrotu mogło w ogóle nie dojść, gdyby nie jego niesamowita determinacja po poważnym wypadku, który zdarzył się w wyścigu F1 na torze Watkins Glen w 1969 roku. Awaria tylnego prawego koła doprowadziła do spektakularnej kraksy, w której bolid Lotusa wystrzelił Hilla niczym z katapulty. Zawodnik w momencie zdarzenia nie był przypięty pasami, co spowodowało, że wyleciał z pojazdu i doznał poważnych obrażeń obu kolan. Doznał złamania w obrębie prawego stawu kolanowego i zwichnięcia lewego, zrywając wszystkie więzadła.

Seria operacji i zabiegów medycznych nie dawała dużych nadziei na powrót do ścigania. Dzięki woli walki i ciężkiej pracy rehabilitacyjnej - w tym pływaniu i intensywnym treningom na rowerze stacjonarnym - Graham stopniowo odzyskiwał sprawność. Choć nigdy nie odzyskał pełnej mobilności i chodził z ugiętymi kolanami do końca życia, to już w sezonie 1970 wrócił do rywalizacji i zdobywał punkty w Formule 1.

Mimo powrotu na tor najtrudniejszym wyzwaniem było odzyskanie pewności siebie, zwłaszcza w obcych maszynach, ponieważ na co dzień obcował przede wszystkim z bolidami F1. Po wypadku unikał startów w innych seriach wyścigowych, co sprawiało, że propozycja francuskiego zespołu Matra w 1972 roku, by reprezentował ich w Le Mans, była sporym zaskoczeniem.

Jednym z największych lęków Hilla była jazda nocą, szczególnie na wymagającej prostej Mulsanne, zakończonej trudnym łukiem. Aby pokonać swój strach, opracował własną technikę - po minięciu określonego znaku drogowego odliczał do czterech i skręcał. Dzięki tej metodzie zyskał pewność i precyzję, które okazały się kluczowe.

W swoim dziesiątym starcie Hill miał wreszcie do dyspozycji perfekcyjnie przygotowany samochód. Matra włożyła ogromne wysiłki w testy i dopracowanie maszyn. Graham i jego partner, Henri Pescarolo, byli w znakomitej formie. Tym razem musiało się udać i tak też się stało. Pescarolo miał zaszczyt jako pierwszy przekroczyć linię mety, zapewniając zespołowi historyczne zwycięstwo - pierwsze dla francuskiego samochodu od 1950 roku - oraz przypieczętowując potrójną koronę Grahama Hilla.

Triumf Hilla w Le Mans był jednak przyćmiony tragedią. W niedzielny poranek na torze zginął jego bliski przyjaciel, Joakim Bonnier, z którym kilka lat wcześniej wspólnie startował w tym wyścigu. - Zawsze mogłem spróbować wygrać kolejny raz, ale Jo już nigdy nie spotkam. Ten szok ogromnie odebrał radość z mojego zwycięstwa w Le Mans - wspominał Hill.

Minęło ponad pół wieku od historycznego wyczynu Grahama Hilla, który jako jedyny zdobył motorsportową potrójną koronę. W tym czasie wiele rekordów, które wydawały się nieosiągalne, zostało już pobitych. Jednak osiągnięcie Hilla pozostaje unikatowe. Choć wydaje się teoretycznie możliwe do powtórzenia, żadnemu kierowcy nie udało się tego dokonać.

Co ciekawe, Hill nie był postrzegany jako „urodzony kierowca”. Jego sukcesy przypisuje się bardziej niesamowitej etyce pracy, inteligencji i wyrachowaniu, a nie naturalnemu talentowi. W tamtych czasach było wielu kierowców, którzy budzili większy podziw i byli bardziej cenieni, ale żaden z nich nie osiągnął tak imponujących wyników.

W końcu poza dwoma tytułami Mistrza Świata Formuły 1, zgarnięciu Indianapolis 500 i 24h Le Mans jest także pięciokrotnym triumfatorem wyścigu w Monako, a karierę kończył z największą zdobyczą punktową w historii serii. Był klasą samą w sobie, mistrzem wszechstronności i długowieczności, który potrafił dostosować się do każdego wyzwania.

A mimo tych wszystkich wspaniałych osiągnięć, czego najbardziej żałował? Tego, że nigdy nie udało mu się wygrać Grand Prix na ojczystej ziemi…