Czasami myślę, że ktoś popełnił błąd. Charles nie powinien jeździć pod flagą Monako, a pod biało-czerwonym sztandarem. Jego historia idealnie wpisuje się w naszą lubość do martyrologii. Jego los w Ferrari skrojony jest do reprezentowania naszego kraju. Momentami przypomina to nasze narodowe powstania. Zawsze wiatr w oczy, wszystko przeciwko niemu, a on tak pięknie próbuje. Tylko czy jest tutaj jakaś ścieżka do mistrzostwa?
Klasyfikacja generalna: 5. miejsce
Punkty: 206
Najlepszy wynik: 2. miejsce (GP Austrii, GP Las Vegas, GP Abu Zabi)
Kwalifikacje: 15-7 vs Sainz
Kwalifikacje do sprintu: 3-3 vs Sainz
Wyścigi: 11-8 vs Sainz
Sprinty: 3-3 vs Sainz
DNF: 3 (+1 DSQ, +1 DNS)
Wasza ocena: 6.84 (P5)
Nasza ocena: 7.05 (P4)
Wybraniec. Ten, który przyniesie tytuł. Naznaczone cudowne dziecko Scuderii. To wszystko naturalnie przychodzi na myśl i Tifosi, i zwykłym kibicom Formuły 1. Nikt nie jest w stanie odebrać Leclercowi naturalnego talentu. To, co ten chłopak potrafi robić za kierownicą, szczególnie w kwalifikacjach, przyprawia o zawroty głowy. Zacznijmy więc od soboty.
Nie jest tajemnicą, że tegoroczna konstrukcja Ferrari uwielbiała zżerać opony. Najpierw szło w boczki (sidepody), a późniejsza liposukcja trochę ten temat poprawiła. Jednak to właśnie na jednym okrążeniu czerwone maszyny lśniły najjaśniej. To przecież ekipa z Maranello stawiała Red Bullowi najtrudniejsze warunki w czasówkach. Verstappen z Perezem wygrali łącznie 14 z nich, a duet Ferrari - 7.
Aż 5 z nich padło łupem Monakijczyka. Klasycznie żadnego nie przekuł w zwycięstwo, ale o tym za moment. Charles zajął drugie miejsce pod względem średniej pozycji w kwalifikacjach. Do 3,0 Maxa trochę zabrakło, ale 4,45 to też całkiem przyzwoity wynik. Trzeci Sainz pochwalić się może średnią prawie o pozycję gorszą - 5,36. Ogólnie w batalii ferraryjskiej było 15-7, na korzyść kierowcy z numerem 16. Ktoś zapyta, gdzie Perez… 9,09 i na tym zakończmy.
fot. Ferrari
Wracając do Leclerca, kolejny raz w tym sezonie udowadniał, że na jednym okrążeniu jest kierowcą wybitnym. Prawdopodobnie pod względem czystego tempa w takich warunkach przerósł w stawce wszystkich. Tylko też trafiają mu się czasem wpadki jak w Miami, chociaż tam tłumaczono, że to nisko zawieszone i zmieniające balans auto zrobiło swoje. Niestety takich momentów było w tym roku sporo. Jasne, Ferrari potrafiło w tym mocno pomóc. Awaria jednostki w Bahrajnie, niedojechanie na pola w Brazylii, każda grande strategia. W tym roku nawet kwalifikacje potrafili mu zepsuć. Jest tego sporo i Charles własnych błędów też popełnia sporo.
Leclerc musi poszukać większej powtarzalności i pewności za kierownicą. Wyciągnąć coś z arsenału Carlosa. To trochę śmiesznie brzmi, kiedy weźmiemy pod uwagę, jakie wielbłądy potrafi wyczyniać Hiszpan. Jednak to on umie w wyścigu zadbać o własny interes, a tego Monakijczykowi czasem brakuje. To jest idealny moment, aby dołożyć tych brakujących elementów w swoim rzemiośle. Aby był gotowy, gdy czarny koń na żółtym tle obudzi się z letargu.
Mimo tego nie był to zły rok Leclerca, ale zabrakło jakiegoś błysku. Kolejne wygrane kwalifikacje w jego wykonaniu przyjmujemy już - trochę niesłusznie - bez szału. W końcu jest czternasty w historii w tym aspekcie. Brak zwycięstw, ale i żadnego wyścigu, który jakoś szczególnie zapadłby w pamięć, może poza Vegas i wielkim mózgiem w Abu Zabi. To trochę mało. Szczególnie w wykonaniu faceta, który uznawany jest za jednego z najlepszych na gridzie. Z drugiej strony krawiec kraje, jak mu materii staje. To po prostu nie był samochód, który w tempie wyścigowym mógł rywalizować z Red Bullem.
Najbardziej imponująca była cała końcówka Charlesa. To wtedy, po zwycięstwie Carlosa w Singapurze, przypomniał o sobie najbardziej i wszedł na wyższy poziom. W ten sposób wygrzebał się z dołka, w którym tkwił przez dłuższą chwilę. Środkowa faza to kolejna porcja cierpienia, jakiego doświadczył w Maranello. W poszukiwaniu osiągów trzeba było eliminować niestabilność. Ferrari musiało wyrwać swojemu złotku to, co ma najlepsze. Zniósł to jak ktoś, kto ma naprawdę twarde cztery litery. W końcu „można się przyzwyczaić”.
Też dlatego przez większość sezonu to Sainz był w tabeli przed nim i wyglądał na zdecydowanie pewniejszy punkt zespołu. To w końcu Hiszpan wygrał ten jeden jedyny wyścig, kiedy była na to możliwość. Wtedy Leclerc dojechał tuż za podium, ale nie wstydził się pomóc koledze. Dopiero pod koniec roku te suche liczby przechyliły się na korzyść Charlesa, a gdyby nie dyskwalifikacja w Austin, byłoby jeszcze lepiej. Sześć podiów do trzech Carlosa, 206 do 200 w punktach. Wcześniej wymieniałem czasówki, gdzie przewaga była zdecydowana. Zero widnieje zaledwie w jednej statystyce… Tam, gdzie boli najbardziej.
fot. Ferrari
Nie zazdroszczę Leclercowi położenia w obecnej Formule 1. Z jednej strony nie możesz trafić lepiej. Naznaczył Cię Sergio Marchionne. Jesteś ferraryjskim człowiekiem z nadziei, a Tifosi są gotowi nosić Cię w lektyce. Jesteś na szczycie. Wyżej nie ma nic. To w końcu Ferrari! Z drugiej - najgorsze Ferrari od lat. Zespół targany problemami, złym zarządzaniem i stwarzający wrażenie zbyt mocnej miłości do własnej historii. Ludzie, którzy od ponad 10 lat nie potrafią poradzić sobie z tematem strategii wyścigowych.
Tutaj nikt nawet nie spekuluje, że Charlesa zobaczymy w innych barwach. Lando łączony jest z Red Bullem częściej, niż przez włoskie radio słyszymy literki kolejnych planów. Hamilton raz w roku wsadzany jest do Ferrari, a teraz wymyślono jeszcze rozmowy jego ojca z Helmutem Marko. Nawet Sainza widzą w Audi! Praktycznie każdy z czołówki raz na sezon pojawia się na tablicy odlotów w innym kierunku.
Ale nie on. Leclerc niczym Enzo Ferrari do samolotu się nie wybiera. Niby wszyscy pukają się w czoło, słysząc o przedłużeniach kontraktu. A przypominacie sobie jakieś plotki związane z jego odejściem? Ja z głowy rzucę jedną, kiedy w Baku łączono go z Mercedesem przy niepewnej przyszłości Lewisa. Co zrobił Charles? Od razu wskazał na to, co widzicie na samej górze.
Tak naprawdę wcale mnie to nie dziwi. Uznaję Carletto za żołnierza Ferrari, który zwyczajnie nie widzi powodu, aby odchodzić. Inną sprawą jest fakt, że niezbyt ma dokąd iść. Zresztą kto, jak nie on, ma to wytrzymać?
Pewnie ma nadzieję, bo to przecież musi kiedyś odpalić. To właśnie on może być kolejnym Schumacherem. Tym, który po latach posuchy przyniósł upragnione mistrzostwo kierowców. Schecktera i Schumiego dzieliło 21 lat. Pomijając Kimiego, od Michaela powoli będzie mijało 20…