Tekst: Piotr Słodkowski
Dziennikarz i pisarz Ernest Hemingway miał powiedzieć, że są tylko trzy prawdziwe dyscypliny sportowe: wyścigi samochodowe, walki byków i alpinizm,a reszta to tylko gry. Mikołaj Sokół, dziennikarz i pisarz w niektórych kręgach ceniony nie mniej od Hemingway’a, uzmysłowił trafność tej wypowiedzi, przywołując słowa Jackie’go Stewarda: „na wyścigi zabierano także ciemne garnitury, bo nigdy nie było wiadomo, czy nie będą potrzebne podczas ceremonii żałobnej”.
Nie ulega wątpliwości, że Formuła 1 zbudowała swoją legendę na niewzruszonej odwadze, emanującej z tej zakulisowej informacji: oto rywalizacja, dla której kierowcy gotowi są zaryzykować wszystko, by raz po raz przekraczać możliwości ciała i maszyny. Straty Julesa Bianchi’ego (wypadek podczas GP Japonii 2014) i Anthoine’a Huberta (GP Belgii 2019, F2) nie pozwalają zapomnieć, że Hemingway miał rację, bo nawet najwyższe serie wyścigowe wciąż nie są w pełni bezpieczne. A mimo to można także powiedzieć, że 75 lat od pierwszego Grand Prix wszystko się zmieniło i Formuła 1 jest obecnie zupełnie innym sportem niż u swych początków.
Patrząc na jego ewolucję długofalowo – powyżej poziomu kolejnych kampanii, pamiętnych wyścigów i koronacji mistrzów – prawdopodobnie dla każdej dekady udałoby się wskazać co najmniej jeden kamień milowy. Nie trzeba sięgać daleko. Niewielu będzie się spierać, że dla lat 90. byłaby to prawdopodobnie tragiczna śmierć Ayrtona Senny (1994). Dzięki swej niesłychanej sile rażenia jednocześnie na płaszczyźnie ludzkiej, sportowej i medialnej sprawiła ona bowiem, że obok wyścigu innowacji mających przyśpieszyć bolid zaczęto systemowo i na większą skalę wprowadzać także wyścig technologii zwiększających bezpieczeństwo. A co byłoby największą zmianą XXI wieku? Im bardziej zadomawiamy się w tym stuleciu, tym większe mam przekonanie, że nie są to kolejne zmiany regulacji technicznych, ale coś, co trwale zmodyfikowało DNA sportu: ustąpienie Bernie’go Ecclestone’a i wykup F1 przez Liberty Media (2017).
fot. Getty Images (via F1 Media)
Oczywiście, cezury są tylko symbolicznymi punktami granicznymi, lecz pozwalają lepiej uchwycić istotę dojrzewającej zmiany. Śmierć Senny nie przeobraziła przecież wyścigów z dnia na dzień, ale przeważyła szalę i nieodwołalnie położyła kres mentalności, dzięki której w dawnych czasach po wypadku Erno Ferrari stanem bolidu interesował się nie mniej niż stanem kierowcy. Analogicznie, także przed erą Liberty Media, Ecclestone umiał na F1 świetnie zarabiać i powiększać kalendarz wyścigów, na ogół kierując się zasadą „kto da więcej”. Ale to właśnie amerykańska korporacja z wielkim powodzeniem przeniosła sport z ery analogowej do cyfrowej, zrobiła z niego rentowny produkt marketingowy, a uczestników spektaklu konsekwentnie próbuje kreować na gwiazdy światowego formatu.
Warto zatrzymać się przy tej zmianie. Jest ona tak dogłębna, że można ją wręcz porównać do ruchów tektonicznych, które formują kontynenty. W tym sensie niedawne pytanie Jeremy’ego Clarksona o to, czy Lewis Hamilton jest jeszcze sportowcem, czy już celebrytą, wydaje się albo niemądre, albo szalenie anachroniczne (swoją drogą, taka krytyka brzmi nieco dziwnie w ustach dziennikarza, któremu nikt nie ma za złe, że nagle postanowił zostać najbardziej znanym farmerem).
Można podważać drogę, jaką obrał sport, ale trudno ją ignorować, a tym bardziej z niej zejść. Spośród kierowców najwcześniej zrozumieli to właśnie Hamilton i, niewiele później, Sebastian Vettel. Zwłaszcza może Vettel, który jest kierowcą znacznie inteligentniejszym niż twierdzą jego krytycy, pokazał, że popularność pozwala się kapitalizować także jako platforma eksponowania przekazów o dużym znaczeniu społecznym. Choć przykłady tego rodzaju aktywności można mnożyć, dla mnie najbardziej spektakularnym wyjściem z bańki motorsportu było jego doskonałe wystąpienie na temat zmian klimatycznych w programie publicystycznym Question Time na BBC One w 2022 roku. Z jednej strony ważne jest więc to, co robią (lub czego nie robią) kierowcy i jaki komunikat wysyłają swej globalnej publiczności. Z drugiej zaś – nie da się ukryć, że ci pierwsi również z zewnątrz coraz bardziej postrzegani są przez pryzmat rynkowo-medialnych standardów, narzuconych przez Liberty Media zarówno im, jak i całej serii wyścigowej.
Przypomnę Wam ledwie kilka symptomów tej nie tak już nowej rzeczywistości. Czy pamiętacie, jak powszechnie podkreślano spektakularny wzrost giełdowych akcji Ferrari po wiadomym transferze, ogłoszonym na początku 2024 roku? Czy Was także dziwiła sytuacja, w której inny zespół musiał konsultować zwolnienie kierowcy z zarządem firmy-matki, mimo że zawodnik wyrządzał jawne i – jak się okazało – nieodwracalne szkody sportowe, ale miał bardzo intratnych sponsorów? Czy wpadł Wam w oko news o nowym najpopularniejszym poście ze świata F1 (pierwsze zdjęcie Hamiltona w Maranello, ponad 5,7 mln polubień), który pobił rekord z zeszłego roku (selfie Leclerca po triumfie w Monako, 4,6 mln)? I na koniec: czy wiecie, że swoje konta instagramowe moją już nie tylko kierowcy (Hamilton: 36 mln, Leclerc: 14 mln, Verstappen: 11 mln), lecz także ich psiaki (polecam odwiedzić profil @leo_leclercc)? A teraz przypomnijcie sobie te zamierzchłe czasy, kiedy Ecclestone bardzo niechętnie patrzył na materiały z padoku, które wyciekały w social mediach, podczas gdy Formuła 1 niemal nie istniała w internecie.
Medialna obecność sportu była w czasie przerwy zimowej tak intensywna, że, prawdę mówiąc, nie odczułem nawet, byśmy się z nim żegnali na trzy miesiące. Wypada zauważyć, że po sezonie 2024 stawka przetasowała się wyjątkowo mocno, wprowadzając dużą liczbę debiutantów, co zawsze działa stymulująco na aktywność portali i generowanie newsów. Nie da się jednak zaprzeczyć, że operą mydlaną, która zmiotła wszystkie inne wydarzenia z powierzchni ziemi, był nowy rozdział w karierze Lewisa Hamiltona. Erupcja informacji na ten temat przekroczyła wszelkie granice przyzwoitości. Codziennie dowiadywaliśmy się więc, jaką Lewis będzie miał dietę, gdzie zamieszka (czy będzie to słynny dom Enzo?) i – oczywiście – jak wyglądają jego postępy w nauce włoskiego. Ikoniczna już fotografia, która ukazuje mistrza na tle domu założyciela Scuderii, doczekała się nie tylko memicznych powtórzeń, często zresztą bardzo zabawnych, lecz także drobiazgowych analiz i odczytań ukrytych treści, których nie powstydziłoby się chyba żadne gremium akademickie (siedem otwartych okien = siedem zdobytych tytułów, zamknięte drzwi = obietnica rekordowego ósmego triumfu). Wierzcie mi na słowo, że ikonografowie, czyli badacze symboliki obrazów, byliby zachwyceni!
fot. Ferrari
Ale spektakularna kariera tego zdjęcia to nie wszystko. Kiedy Ferrari ogłosiło, że będzie pokazywać pierwszy dzień Lewisa w Maranello, zachodziłem w głowę, jak zamierzają to zrobić. Okazało się, że nie dostaliśmy wcale relacji live, ale wiele profesjonalnych fotografii i filmów zmontowanych tak świetnie, że nic nie zostało pozostawione przypadkowi. Wizyta w Maranello była doskonale wyreżyserowana i globalnie spotkała się z entuzjastyczną reakcją, a na efekty nie trzeba było długo czekać. Niektórzy dziennikarze zaczęli nawet snuć domysły, że oglądamy nie tylko PR-owy majstersztyk, lecz także sprytną próbę przeciągania zespołu na swoją stronę, aby od samego początku zdobywać przewagę nad dobrze zadomowionym w Ferrari Leclerciem. W ten oto zagmatwany sposób medialna gra nierozerwalnie związała się ze sportem.
Domknięciem intensywnej przerwy zimowej i najmocniejszą zapowiedzią przyszłego sezonu była zeszłotygodniowa prezentacja nowych malowań bolidów, które wszystkie dziesięć zespołów udostępniły publiczności w Londynie pod hasłem F1 75 Live. Dla włodarzy wydarzenie miało olbrzymi ciężar gatunkowy, a zaplanowano je tak, by w największym stopniu przyczyniało się do dalszej ekspansji serii wyścigowej. W tej chwili emocjonujemy się już nie tyle nawet malowaniami, ile samymi bolidami, i czekamy na to, jak poradzą sobie podczas testów w Bahrajnie. Sadzę jednak, że mimo wszystko warto powrócić do londyńskiej imprezy, bo sama jej forma mówi bardzo dużo.
Nie sposób nie zacząć od paradoksu w sercu eventu. Powodem, dla którego udało się w ogóle nakłonić zespoły, by zorganizować zbiorczą prezentację, był fakt, że F1 75 Live – zgodnie nawet ze swą nazwą – miało celebrować 75 lat trwania Formuły 1. Zauważcie jednak, że wieczór w O2 Arena bardzo starannie rozdzielił proporcje między przeszłością a przyszłością, oczywiście na korzyść tej ostatniej. Historii sportu poświęcono tylko krótki segment, który opierał się na teledyskowym kolażu zdjęć, nagrań i komentarzy. Kibice bardzo dobrze znają tę estetykę z transmisji F1TV. Jeśli przed każdym wyścigiem chodzi o atrakcyjne przywołanie najciekawszych akcji na torze z ostatnich lat, to tym razem te same środki posłużyły do wyciśnięcia esencji z siedmiu dekad ścigania. Pytanie tylko, dlaczego? Formuła 1 dysponuje tysiącami, jeśli nie setkami tysięcy godzin nagrań dokumentujących jej bogate dziedzictwo – i jestem przekonany, że praca z dostępnym materiałem nie musiałaby sprowadzać się do tego, co nam zaserwowano.
Oczywiście, nikt nie chce, by rozrywkowe wydarzenie zmieniło się w wykład z historii. Rzecz raczej w tym, że narracja o 75 latach bazowała przede wszystkim na kliszach wytartych do granic możliwości: obrazkach i urywkach nagrań, które wciąż i wciąż się powiela. Te należą wprawdzie do „kultury wizualnej” F1, ale nie bardzo pomagają nam już odnieść się do faktycznej historii sportu; każdy widz rozpozna na przykład kadr z Fernando Alonso krzyczącym z radości na podium, ale nie jest wcale ważne, po którym wyścigu Alonso celebrował i który tytuł właśnie zdobył. Kalejdoskop błyskawicznie przeskakujących kadrów nie sprzyja pielęgnowaniu pamięci o tym, co minęło. Ma raczej utrzymać stan wzmożonego zainteresowania tym, co przed nami. F1 75 Live nie celebrował przeszłości, lecz pięknie ją przypudrował, by roztoczyć obietnicę jeszcze bardziej ekscytującego jutra.
fot. Getty Images (via F1 Media)
To prowadzi do zasadniczego pytania: dla kogo był ten event? Stali kibice i tak go wyczekiwali, chociażby po to, by podpatrzeć malowania i zobaczyć zawodników w nowych barwach (wielki entuzjazm wzbudził m.in. Carlos Sainz). Nie ulega jednak wątpliwości, że wydarzenie miało przede wszystkim przyciągnąć nową grupę odbiorców, bo dość jednoznacznie kopiowało format, który ludzie znają skądinąd, wcale nie śledząc motorsportu. F1 75 Live czerpał pełnymi garściami z rokrocznych imprez filmowych, takich jak Złote Globy i Oskary. Wejście na imprezę z czerwonego dywanu, gdzie kierowcy, menadżerowie i szefowie zespołów żartowali, prezentowali swoje kreacje i pozowali do zdjęć, nadało pożądany ton całemu wieczorowi.
Ale decydujące było chyba coś innego. Wyraźnym zwrotem ku ceremoniom wręczana nagród filmowych było powierzenie prowadzenia eventu brytyjskiemu aktorowi i komikowi Jackowi Whitehallowi. Tak jak Ricky Gervais ożywił niegdyś gale Złotych Globów, a Ellen DeGeneres – rozdania Oskarów, tak teraz stand up w wykonaniu Whitehalla okazał się dobrym wprowadzeniem do świata F1. Dobrym, bo nie da się ukryć, że otwierający monolog, wywiady i komentarze gospodarza świetnie przełamywały w istocie nudną formułę dziesięciu następujących po sobie prezentacji. Stand up wszystko to oswoił, bo jest czymś, co każdy zna i co bardzo umiejętnie przełamało opinię o F1 jako sporcie elitarnym lub skomplikowanym.
Właśnie pod tym względem Whitehall sprawdził się fenomenalnie. Z jednej strony miał kilka świetnych tekstów, które bazowały na padokowych inside jokes i były smaczkami dla fanów sportu (przykładem spór Russella z Verstappenem). Z drugiej zaś w krótkich rozmowach z kierowcami i czołowymi dziennikarzami Whitehall doskonale udawał ignoranta, który może zadać każde, nawet najgłupsze pytanie (pobrzmiewał tu humor rozpowszechniony przez Philomenę Cunk).
Pomieszanie światów wypadło wyjątkowo zabawnie podczas rozmowy z komentatorami Arianą Bravo i Lawrencem Barretto. Oboje bezwiednie połknęli haczyk! Słysząc typowe zagajenie: na co najbardziej czekasz w nowym sezonie?, natychmiast odpalili swój standardowy tryb F1TV i zaczęli elokwentnie odpowiadać jak rasowi publicyści – tylko po to, by po dłuższej chwili spotkać się z ripostą gospodarza: „Przepraszam, co mówiłaś? Właśnie utonąłem w oczach Charlesa Leclerca…”. Ten styl rozmowy ewidentnie spowodował napięcie, bo – słysząc kolejne idiotyczne pytanie o bolid – zirytowana Ariana z poważną miną ucięła temat: „przejdźmy dalej”. Comedy gold!
Czy nam się to podoba, czy nie, żyjemy więc w świecie, w którym otwarcie sezonu można oceniać pod kątem najlepszych momentów performansu scenicznego (na YouTube pojawił się już zresztą film The Best of F1 75 Live Host Jack Whitehall). Cóż, kierowcy nadal dbają o to, by na wyścigi przywozić garnitury i inne wyrafinowane zestawy ubrań. Nie dlatego jednak, by służyły podczas pogrzebów, a po to, by mieć wyrazistą sesję zdjęciową na dobry początek weekendu.