Nigdy nie miałem Sainza za najlepszy prospekt, przyszłego wymiatacza czy nawet mistrza. Nie sądziłem, że po Toro Rosso przebije się gdzieś wyżej, a przecież się przebił. Nie miałem nadziei, że uratuje karierę w McLarenie, a on okazał się trampoliną do Ferrari. Nie wierzyłem również, że kiedykolwiek zachwyci mnie tak, jak zrobił to w Singapurze.
Klasyfikacja generalna: 7. miejsce
Punkty: 200
Najlepszy wynik: 1. miejsce (GP Singapuru)
Kwalifikacje: 7-15 vs Leclerc
Kwalifikacje do sprintu: 3-3 vs Leclerc
Wyścigi: 8-11 vs Leclerc
Sprinty: 3-3 vs Leclerc
DNF: 2 (+1 DNS)
Wasza ocena: 6.47 (P7)
Nasza ocena: 6.32 (P9)
Nie jest żadną tajemnicą, że Hiszpan od dawna zmaga się z opinią numeru 2. I żeby to dobrze wybrzmiało - tylko numeru 2. Nie Bottasa, bo ambicje są raczej większe, ale kogoś, kto ma pomagać, lecz nie zgarniać pełnej puli. Co prawda ten rok przyniósł wiele internetowych przepychanek na ten temat, ale one nie zmienią tego, jak przynajmniej ja zawsze postrzegałem tego kierowcę.
W moich oczach zwyczajnie nigdy nie wyrósł na kogoś wielkiego. To nie tak, że się nie bronił, ale nie frunął rakietą na topowy poziom. Gadki o ciężkiej pracy i solidności nie przemawiały do mnie. Jego błyskom brakowało jakiegoś huku, a pomyłkom niestety już nie. Może i szukałem dziury w całym, ale umiałem ją znaleźć. Gorzej! Nie potrafiłem jej zakryć.
Dlatego po GP Singapuru naszło mnie na zrobienie twitterowej ankiety. Wiecie, to jeden z tych wpisów, które najpierw się robi, a potem myśli. Tak życiowo nie polecam, ale no... bywa. Przy ograniczonej liczbie znaków nieszczególnie jest zresztą nad czym myśleć. I nie, żeby ten post był jakiś głupi, ale totalnie nie doceniłem tego, jak bardzo sporny temat wybrałem. Wpis brzmiał tak:
- Przyznam się do czegoś ws. Sainza. Chociaż wygrał w 2022, nigdy nie miałem poczucia, że to pełnoprawny zwycięzca wyścigu. Jakoś tak... nie miałem go w tej szufladce, bo tamta wygrana to był cyrk Ferrari. Na szczęście to się już zmieniło! Czy ktoś miał podobnie?
Wynik? 50,1 do 49,9. Wygrałem, ale co to za wygrana? Kilka osób pewnie oburzyłem, spore grono się ze mną nie zgodziło. Natomiast ja naprawdę tak czułem. Choć zadałem inne pytanie, to gdzieś w głębi nie interesowało mnie, czy ktoś jeszcze tak uważa. Chciałem wiedzieć, jak wielu nas jest.
W tej ankiecie zawiera się to, co próbuję powiedzieć od początku. Do czasu Singapuru brakowało mi u Hiszpana tego magicznego momentu. Pachniało nim już w sobotę przed GP Włoch, gdy zapytałem, czy to jego najbardziej imponujący wyczyn w F1. Nadal oczekiwałem jednak zrobienia różnicy z czymś więcej na szali. Pokazu, który z góry przypisałbym tylko najlepszym. Takiego błysku, który coś by mi udowodnił.
fot. Ferrari
Oczywiście do tego nie jest potrzebne zwycięstwo ani nawet podium. Max Verstappen nie musiał wygrywać w pierwszym sezonie, by wejść do F1 razem z drzwiami. Czwarte miejsca bolidem Toro Rosso były jak wygrane. Często wielkość widać od razu, ale u Carlosa długo jej nie widziałem.
A przecież od paru lat szedł tylko do góry! Bardzo poprawił swój status całym 2019 rokiem, miał P2 na słynnej Monzy 2020 i punktowo pobił Leclerca w pierwszym wspólnym sezonie w Ferrari. Należę chyba do skąpców, bo mimo tego nadal nie chciałem go kupić. Te wszystkie rzeczy to nieustannie było dla mnie za mało.
Przyczyniały się do tego różne sytuacje, np. 2022 rok. Samochód przez jakiś czas był zdolny do walki o mistrzostwo, ale wymagał specyficznego dostosowania się i… u Carlosa w obliczu szansy to jednak nie było to. Charles od razu wyjaśnił, kto i dlaczego ma swoją łatkę. Jasne, sam ma też kilka innych i niektóre doczekały się potwierdzenia, ale początek tamtego sezonu był pewną weryfikacją. Tylko jeden z nich wyglądał wtedy jak zawodnik z najwyższej półki.
Zwycięstwo z Silverstone również nie było tym czymś. Tak, pokazało pewne plusy, ale w normalnych okolicznościach nie miało prawa się zdarzyć. Ktoś skontruje, że takich wygranych jest wiele, z Kanadą Kubicy na czele, ale… no aż nie przystoi. Jest inna sytuacja, gdy tracisz okazję za okazją przez pecha, a gdy potrzebujesz bezsensownego wrzucenia kierowcy nr 1 do własnej bramki razem z piłką, szansami na tytuł, zaufaniem i wszystkim innym.
Śmiem twierdzić, że żaden pierwszy triumf w F1, odkąd oglądam, nie wywarł na mnie tak małego wrażenia. Nie wywarł, bo nie zmienił niczego. Nie okazał się punktem zwrotnym. Nie ukoronował dobrego okresu przed zwycięstwem czy chociażby wcześniejszej części wyścigu. Był jedynie wypadkową przypadkowych decyzji zespołu. On się wydarzył, potwierdził strategiczne opanowanie zawodnika i… w zasadzie tyle. Niech jego kibice wybaczą, lecz ja naprawdę tak na to patrzyłem. Wygrał, ale co to za wygrana?
Ktoś zaraz powie, że Singapur 2023 też był na swój sposób specyficzny. Był. Tylko tu nie umiem odmówić Carlosowi wybitności. Tym razem nie przyjmuję tego, że pomocnych dłoni się namnożyło. Red Bull kopał się po czole, Leclerc zrobił z siebie pomocnika, a Russell przez prosty błąd znów nie wykorzystał jakiejś okazji.
fot. Ferrari
Nie stanę jednak przed lustrem i nie powiem, że cokolwiek było tu niezasłużone. Pole position i zwycięstwo w takich warunkach, z dorzuceniem czegoś ekstra w postaci obmyślenia genialnej strategii. Nie mogę się nie zachwycać i nie chcę przestać. To jest wyczyn, który w motorsporcie widuje się rzadko - gdy kierowca tak ewidentnie robi coś ponad możliwości samochodu. Jeden z najlepszych indywidualnych występów w roku, bezapelacyjnie. Pełnoprawny zamykacz mojego dzióbka, prawda?
A właśnie nie do końca. Miniony sezon przekonał mnie do rzeczy, w które do tej pory wątpiłem. Może niesłusznie, ale wątpiłem. Nie sprawił natomiast, że zacząłem umieszczać Sainza w kategorii kierowców nr 1, tych absolutnych magików z tzw. bożą iskrą. Na szczęście nie jest daleko.
Nareszcie zobaczyłem kogoś, kogo stać na dużo, lecz pod pewnym warunkiem - jeśli wszystko będzie się układało pod jego dyktando. Jeśli zespół da wsparcie i priorytet, jeśli samochód będzie prowadził się odpowiednio, zgodnie z jego preferencjami, to Carlos częściej niż rzadziej udźwignie ten temat. Czasem pewnie coś zepsuje i się zagrzeje, ale w większości przypadków będzie w stanie popisać się chłodną głową i nie ugiąć.
To o wiele więcej niż bycie solidnym rzemieślnikiem. Nie lubię tego określenia i na miejscu kierowców Formuły 1 chyba bardzo bym się za nie obrażał. Solidny rzemieślnik mówi, że ktoś jest średni, a średni to w sumie nie za dobry. Stąd już niedaleko do słabego. Jest w ogóle taki psychologiczny trik, żeby w ocenianiu od 1 do 10 pominąć bezpieczne 7. To, jak inaczej odbieramy 6/10, a jak 8/10, jest fascynujące. I ten rzemieślnik to właśnie takie 6/10. Może być, ale raczej szukam czegoś lepszego. To ostatnie, co powinien akceptować sportowiec, o ile nie jeździ w Haasie.
Oczywiście wyolbrzymiam, ale chodzi mi tylko o wydźwięk tego słowa. To najłagodniejsze, a jednocześnie najbardziej chamskie przyznanie, że ktoś nie jest topowy. I bardzo się cieszę, że tego spojrzenia w dużej mierze się wyzbyłem. Że uwierzyłem w te rzeczy wielkie. Nadal nie powiem, że największe, ale wystarczająco dobre, by w odpowiednich okolicznościach móc myśleć, kto wie, o wpisaniu się do historii. By być częścią mistrzowskiej ekipy, jej oparciem, a nie kijkiem, podpórką.
Tę rzecz zapamiętam szczególnie ze środkowej części sezonu, kiedy Ferrari zaczęło kombinować z bolidem. Niestety tu leży też klucz do tego, co pokazał ten rok. To wprowadzanie podsterowności, które związało Leclerca i wrzuciło go do szafy, obudziło Sainza. Pewnie, od gwiazd wymagamy pojechania wszystkim i te różnice można byłoby sobie ująć w jednym zdaniu, ale nie zamierzam odbierać mu tego przebudzenia. Gdy gra układała się pod niego, to grał jak lider. Umiał nim być, wskoczyć w buty jedynki i zrobić naprawdę sporo. Dokładnie tego oczekuje się od idealnych numerów 2.
fot. Ferrari
Żartuję. Znaczy… i tak, i nie. Tak, bo to zdecydowanie za mocne stwierdzenie, które wrzuciłem dla narobienia zamieszania. Nie, bo byłbym gotowy bronić tej tezy. Jest tak dlatego, że te specyficzne okoliczności są… no właśnie tylko specyficzne, przejściowe i wyjątkowe. To jest ten czas, kiedy potrzeba idealnego pomocnika.
Żeby utrzymać to na dystansie sezonu, samochód musiałby na cały rok odebrać Charlesowi jego największą siłę, jaką jest balansowanie na tej krawędzi nadsterowności. Czy to się wydarzy? Nie wiem, choć się domyślam. Nieprzewidywalnym autem Leclerc robił więcej błędów, ale czasem i tak czarował. Gdy po Japonii dostał dobre, nieblokujące go, to magia wróciła. Znów wyglądał jak ten boski Charles, prawdopodobnie najszybszy kierowca F1 na jednym okrążeniu. Carlos od czasu Singapuru praktycznie zapomniał za to, jak wygrywać z kolegą.
Test oka na przestrzeni całych mistrzostw nie sprawił natomiast, że zapamiętałem Leclerca jako tego szczególnie lepszego. Tak, miał więcej blasków, ale miał też poważniejsze cienie - a przynajmniej takie wrażenie tworzyły te głośniejsze wpadki. Byłem wręcz zaskoczony, że wygrał punktowo z Carlosem, podobnie zresztą jak w Waszych i naszych ocenach. Mówiąc kolokwialnie, „na czuja” obstawiłbym, że Sainz w jakimś parametrze będzie górą. A nie był.
To wszystko robi się zabawne. Im dłużej wpatruję się w różne statystyki, liczby, nawet rozrzut ocen u nas na stronie, tym wyraźniej widzę, że doceniłem kierowcę na podstawie wycinka formy po wakacjach, po którym regularnie przegrywał z drugą stroną garażu. Dlatego trzeba żałować tych dołów. Przez nie Singapur o całym roku nie mówi aż tak wiele. Mógł być przecież wisienką na torcie w postaci najlepszego sezonu w karierze, a nie jedynie na okresie najbardziej przekonującego Sainza w Formule 1.
Nie wiem, gdzie tu jest sens, ale chyba tak działa nasza percepcja - pojedyncze rzeczy przebijają się bardziej i… już. Coś jest wyraziste, zostaje w głowie, a cała reszta jakoś tam się dopisze. Może na tym polega paradoks tego sezonu Carlosa. Ciężary z Australii i Azerbejdżanu, dyskusyjna jazda w Belgii, mniej spektakularna końcówka czy to marne Abu Zabi gdzieś tam uleciały, bo historia zapamięta jedno - fantastyczne zwycięstwo, którego nie powstydziłby się żaden mistrz.
Może w tym przypadku to dobrze. Czasem jedziemy po tych kierowcach, robimy z nich totalnych ogórów, bo są, nie wiem, siódmi zamiast piąci na świecie. Dlatego, choć to cherry picking, akurat tę wisienkę mam ochotę sobie wybrać. Tylko po to, aby powiedzieć Wam jedno - Sainz w końcu zrobił to, czego tak bardzo mi w nim brakowało. Ten jeden raz odpuszczę mu swoje „ale”.