Lewis Hamilton w Ferrari to nie tylko bomba transferowa w Formule 1, ale jedno z największych posunięć w świecie sportu. To wielkie wydarzenie, o którego narracji zadecydują nadchodzące lata i to, czy zostanie ona zwieńczona epokowym sukcesem. W tym momencie zaryzykuję stwierdzeniem, że jest to największa zmiana, jaką królowa sportów motorowych kiedykolwiek widziała.
Zawsze, kiedy dzieje się coś dużego w świecie sportu, lubię umiejscawiać to wydarzenie gdzieś w annałach historii tej branży. Nie inaczej jest teraz, gdy jeszcze dochodzimy do siebie po tym, co się właśnie wydarzyło. Gdyby ktoś z was żył pod kamieniem, to przypominam - Lewis Hamilton został kierowcą Ferrari od sezonu 2025. Chyba jeszcze tydzień będzie musiał minąć, żeby z łatwością przeszło mi to przez gardło. Nadal mam wrażenie, że to scenariusz rodem z science-fiction. Lewis Hamilton, od zawsze dzierżący biało-szaro-czarne kombinezony, od przyszłego roku w czerwonym trykocie? Lewis Hamilton idolem Tifosi na Monzy? To się naprawdę wydarzy.
Od razu zacząłem analizę tego, jak wyglądały największe transfery w przeszłości Formuły 1 i - powiem szczerze - trudno jest zaczepić o wydarzenie podobnego kalibru. Wielokrotnych mistrzów świata, którzy zmieniali zespoły, paru było, ale nie na takim etapie kariery - to prawdziwie jordanowski Last Dance w realiach tej dyscypliny.
To też prawdziwy game changer w świecie sportu. Trudno jest znaleźć drugi przypadek tak lojalnego wielkiego mistrza względem danego zespołu, jakim był Lewis Hamilton. Tym trudniej uwierzyć, ponieważ nie jest to ruch rozpatrywany jako bezpieczna opcja na zakończenie kariery, tylko wkroczenie na zupełnie nową ścieżkę kariery, obarczoną sporym ryzykiem. Gdyby Sir Hamilton zakończył karierę w Mercedesie po kilku latach oscylowania na granicy podium, zapewne nikt by się nie czepiał, bo nie ma wstydu w tym, że pozostaje "best of the rest" w obliczu dominacji totalnej Red Bulla. Brytyjczyk wyrusza jednak w nieznane i stawia wszystko na jedną kartę. Wejście do Ferrari, niezwieńczone tytułem, będzie rozczarowaniem i niespełnioną historią. Gdyby ktoś jeszcze wątpił, co jest główną motywacją Hamiltona do jazdy w Formule 1, to odpowiedź została podana na tacy - jest cholernie ambitny.
Michael Schumacher powracający z emerytury, aby zasilić szeregi nowo powstałego Mercedesa w 2010 roku, to do tej pory największy transfer w historii Formuły 1 - przynajmniej patrząc stricte na tytuły mistrzowskie. W tamtym ruchu na próżno było szukać okazji na zwiększenie dorobku mistrzowskiego, choćby z uwagi na problemy późnego Brawna i całkowitą reorganizację zespołu. To też nie był Schumacher u szczytu kariery, tylko powracający po przerwie trwającej trzy pełne sezony, w trakcie których Niemiec nie brał udziału w żadnej innej serii wyścigowej.
Dalej na liście widnieje nazwisko Juana Manuela Fangio, który odchodził z Ferrari w 1956 roku jako aktualny i czterokrotny mistrz świata. Odszedł do Maserati, gdzie już w pierwszej nadarzającej się okazji powiększył dorobek mistrzowski. Wielki transfer, wielki kierowca i jeszcze większe osiągnięcie, tylko czasy nie te. Znaczy... to była Formuła 1 bazująca na romantyzmie, zupełnie inna od dzisiejszej skomercjalizowanej potęgi sportów motorowych. Trudno więc brać prehistorię na poważnie w zestawieniu największych transferów, ponieważ w tym aspekcie liczą się wyłącznie wydarzenia, które odbyły się po umownym wkroczeniu w epokę medialnej współczesności i potocznie rozumianego mainstreamu, kiedy o Formule 1 mówi się nie tylko w padoku, ale i na pudelku.
Tym, co różni Hamiltona od innych zmieniających zespoły mistrzów, jest timing. Dawny porzucający McLarena na rzecz Mercedesa Lewis był tym, czym dla Michaela stał się transfer z Benettona do Ferrari, podobnie przy przejściu Fernando Alonso z Renault do Ferrari. W tym momencie Hamilton jest na zupełnie innym miejscu w karierze. Jest przede wszystkim dużo starszy i niebawem wkroczy w piątą dekadę swego życia. Nie trudno znaleźć osobę, która jeszcze kilka miesięcy temu uważała, że prędzej ujrzymy Lewisa na sportowej emeryturze aniżeli w barwach nowego zespołu. A jednak stało się coś nieoczekiwanego.
Jeden powie, że to potencjalny skok na kasę. Drugi powie, że to rozmienianie na drobne. Trzeci zaś powie, że to rozpoczynający się epilog o historii zdobycia rekordowego ósmego tytułu, który wcześniej został odebrany w niesprzyjających okolicznościach.
fot. Mercedes
Gdybym miał to porównać do hipotetycznej sytuacji z dziejów Formuły 1, to wskazałbym Michaela Schumachera, ale tego, który zamiast ogłaszać emeryturę po sezonie 2006, wybrałby McLarena jako nowego pracodawcę od sezonu 2008. Rok przed rewolucją techniczną, kilka lat po ostatnim, siódmym tytule i ciągle z tą zadrą w postaci przegranych pojedynków z Alonso. Ten przykład to mniej więcej ten sam poziom gwiazdorstwa, rozpoznawalności, ambicji i absurdalności.
Żeby znaleźć punkt zaczepienia w historii, trzeba odrobinę podważyć wagę tytułu mistrzowskiego czy liczby zwycięstw. Jak inflacja dotyka nasze portfele, tak dotyka i gablot kierowców Formuły 1. W dobie technologicznej perfekcji dominacja zespołu może trwać dekadę, a nie sezon czy dwa, jak bywało kiedyś. Obecnie brakuje dynamiki w stawce. Powiedzmy sobie szczerze - czy zmiany techniczne z 2022 roku odmieniły coś diametralnie w układzie? Zmienił się zespół, który dominuje, ale rozkład sił pozostał ten sam. Zresztą każdy przewidywał, że Haas będzie Haasem, Williams Williamsem, a Alpine karykaturą zespołu fabrycznego.
Kilka dekad wcześniej było to nie do pomyślenia. Bywały okresy, kiedy rok w rok układ sił potrafił się totalnie zmieniać, stąd tak mało powtarzających się mistrzów świata w latach 80-tych czy 90-tych. Właśnie dlatego kiedyś transfery dwukrotnych mistrzów mogły szokować tak samo, jak teraz szokuje transfer siedmiokrotnego.
Nie będę układał top listy największych ruchów, ponieważ każdy będzie posiadał inne spojrzenie na sprawę, ale przytoczę te, które w moim mniemaniu również okazały się gigantycznymi game changerami. Zacznę od tego mniej oczywistego, przynajmniej moim zdaniem. Niki Lauda opuszczał Ferrari w 1977 roku jako mistrz świata i ikona sportu. Nieco ponad rok po niesławnym wypadku na Nordschleife oznajmił odejście z zespołu, który pozwolił na zbudowanie jego legendy. Było to połączenie wyjątkowo udane - Ferrari dla Laudy było wszystkim, jak Lauda dla Ferrari.
Zdecydował się na transfer do Brabhama Berniego Ecclestone’a, sponsorowanego przez tęgie miliony firmy Parmalat. Tak rozpętała się burza. Zdumienie ogarnęło kibiców na całym świecie, za to siedziba Maranello płonęła z poczucia zdrady. No bo jak można wybrać jakiś garażowy brytyjski zespół z wątłym i śliskim gawędziarzem na czele, gdy za wątpliwe pieniądze dało się jeździć dla grande Ferrari?
Wydaje mi się, że to jednak saga Williamsa z początku lat 90-tych jest największym splotem wydarzeń i transferów w historii Formuły 1. Mówimy w końcu o jednym z najbardziej dominujących zespołów na tamte czasy, który w 1992 roku wkroczył na ścieżkę zwycięstw niczym McLaren kilka lat wcześniej. Williams za sprawą rewolucyjnych konstrukcji Adriana Newey’a zostawił konkurencję w tyle i rozpoczął złote czasy wraz z tytułem mistrzowskim Nigela Mansella.
Można rzec, że fatum McLarena ciążyło nad Mansellem, który po latach tłamszenia złości przez dominację stajni z Woking nareszcie sięgnął po tytuł mistrzowski… tylko po to, żeby został bezrobotnym i wypchniętym przez znienawidzonego Alaina Prosta, niegdyś ikonę McLarena. Ten zaś przybył, zobaczył, zwyciężył i... zrezygnował, bo z Ayrtonem Senną, jeszcze bardziej znienawidzonym przez Prosta, rywalizować nie miał zamiaru. Trzy niewyobrażalnie wielkie zmiany na jednym fotelu na przestrzeni trzech sezonów i do tego każdy o statusie ikony Formuły 1. Tego nawet nie da się przełożyć na dzisiejsze czasy.
Ruchy Franka Williamsa na rynku kierowców to w ogóle ciekawy temat, bo pokazuje, jak trudno było znaleźć dogodne miejsce w stawce. W sezonie 2024 grid będzie identyczny jak rok wcześniej. To prawie niespotykane w skali historii Formuły 1. Za miesiąc Max Verstappen rozpocznie dziewiąty sezon w Red Bullu, Lewis Hamilton dwunasty w Mercedesie (akurat ostatni, ale w tym przypadku to nie jest istotą rzeczy), Charles Leclerc szósty w Ferrari, a Lando Norris szósty w McLarenie. Tylko te zespoły mają realne szanse na tytuł mistrzowski, a mówimy o całkowicie zabetonowanych posadach. Tym bardziej, że Leclerc, Norris i przede wszystkim Verstappen są związani ze swoimi ekipami na kolejnych kilka lat. Jakikolwiek przeskok w czołówce jest dzisiaj rozpatrywany jako bomba na rynku transferowym, a ruch Hamiltona to już bomba atomowa.
Transfer Lewisa to nie tylko przełomowe wydarzenie w Formule 1, ale także w historii sportu. Niewielu sportowców jest tak łatwo utożsamianych z daną marką lub zespołem. Trudno jest nawet znaleźć ekwiwalent tego ruchu. W piłce nożnej najbliżej temu do Cristiano Ronaldo odchodzącemu z Realu Madryt do Juventusu - w końcu to również była nieoczekiwana detonacja, która z perspektywy czasu jest lekceważona ze względu na brak postawienia kropki nad "i" w postaci zdobycia Ligi Mistrzów UEFA.
Czy Hamilton jest LeBronem Jamesem, opuszczającym Cleveland Cavaliers dla Los Angeles Lakers? Temu przypadkowi jest chyba bliżej i zapewne wszyscy fani Brytyjczyka życzyliby sobie, aby kontynuacja również tak wyglądała. Jeżeli nie jak Lebron James, to jak Tom Brady, futbolista amerykański, który zostawił New England Patriots jako najbardziej utytułowany gracz w historii i jako rozgrywający Tampa Bay Buccaneers przypieczętował swój status legend nad legendami, zdobywając finalne, siódme zwycięstwo w Super Bowl.
Lewis Hamilton i Tom Brady podczas eventu marketingowego przed GP Miami 2022 (fot. Mercedes).
Pozostając w żargonie futbolu amerykańskiego, należy zadać sobie pytanie, czy transfer Lewisa Hamiltona do Ferrari to zagranie w stylu "hail mary"? W futbolu mówi się tak o desperackiej próbie odwrócenia losów spotkania w ostatnich sekundach, kiedy nie pozostaje już nic innego jak rzucić bardzo ofensywne i ryzykowne podanie przez całe boisko. Siedmiokrotny mistrz świata opuszcza doskonale sobie znane środowisko i ciągle rozwijającego się po utracie animuszu Mercedesa na rzecz legendarnego, ale chimerycznego Ferrari.
Szukając powodu takiej decyzji, można powiedzieć o chęci zrobienia tego, czego nie mógł zrobić jego idol, Ayrton Senna, czyli zakończenia kariery w Ferrari. To jest oczywiste, ale idealnym scenariuszem dla Hamiltona byłoby zdobycie ósmego tytułu. Dlaczego Ferrari, gdy Mercedesowi jest bliżej fali wznoszącej niż włoskiemu zespołowi? Patrząc obiektywnie, Mercedes wywalczył drugie miejsce w klasyfikacji konstruktorów konsekwentną jazdą w czołówce, ale to Ferrari regularnie zdobywało pole position, wygrało jeden wyścig, któy nie padł łupem Red Bulla, a także potrafiło zrobić coś, by pomóc swojemu liderowi.
Może właśnie to skusiło Hamiltona, który miał dość zagubionego Mercedesa? Nie długoterminowe plany, ponieważ czas ucieka, ale krótkoterminowe perspektywy Ferrari. Choć i w to trudno uwierzyć. Niby przewaga Red Bulla powinna topnieć. To brzmi bajkowo, ale gdyby tak postawić wszystko na jedną kartę na 2025 rok? Z drugiej strony są plotki o dobrej formie w kontekście sezonu 2026, ale tu szanse ma również jego obecny zespół. Coś musiało mu jednak powiedzieć, że jest inaczej. Że nawet brak tytułu przy narobieniu takiego szumu jest wart więcej niż ten sam brak, ale przy spokojnym końcu kariery.
W tym momencie jakiekolwiek konkretne przewidywanie przyszłości będzie wróżeniem z fusów. Tylko czas pokaże, czy Lewis Hamilton, trzymając się realiów NFL, złapie "hail mary" w stylu Odella Beckhama, a może odejście od schematu i niekonwencjonalna próba zdobycia mistrzostwa zakończy się fiaskiem, niczym ostatnie zagranie Seattle Seahawks z Super Bowl 2015. Hamilton udowadnia - jak kończyć karierę, to na szczycie. Bo nawet jeśli się nie uda, to nikt nie zarzuci, że nie próbował.