We wrześniu 2021 roku F1 ogłosiła, że zorganizowany zostanie drugi wyścig w Stanach Zjednoczonych – Grand Prix Miami. W marcu 2022 roku świat obiegła informacja o dodaniu jeszcze jednego wydarzenia do kalendarza królowej sportów motorowych – Grand Prix Las Vegas. Tak oto w ciągu zaledwie 6 miesięcy liczba zawodów w Stanach Zjednoczonych zwiększyła się o 200%, z jednego GP USA do 3 rund rozgrywanych w stanach Teksas, Nevada i Floryda.
Pivot na Atlantyk - dlaczego?
Kierowcy, zespoły i stojący za nimi specjaliści od wizerunku zacierali ręce. Zdecydowanie bardziej podzielone opinie panowały jednak wśród kibiców czy środowisk szeroko rozumianego „dziennikarstwa”. Część osób jasno krytykowała dodatkową rundę w Stanach tuż po ogłoszeniu Miami, a kolejny, trzeci (nie w kolejności) wyścig w kalendarzu za wielką wodą całkowicie pozbawił ich skrupułów. Sam jestem jednym z tych, którzy jasno podkreślają, że wyścigi uliczne - albo jak kto woli parkingowo-uliczne - jak ten na Florydzie zdecydowanie ustępują pod względem „jakościowym” weekendom rozgrywanym na torach klasycznych.
Wspomniane wcześniej zacieranie rąk przez „interesariuszy” F1 czy samą organizację zawiadującą całym przedsięwzięciem łatwiej będzie zobrazować kultową sekwencją z filmu Briana De Palmy pt. „Scarface”. Całość zaczyna się od dźwięku liczarki do pieniędzy, w tle leci „Push it to the limit”, a Tony Montana wprawia w osłupienie bankiera, przywożąc mu coraz więcej worków z pieniędzmi i przejmując kolejne nieruchomości.
Jak to, chodzi o pieniądze? Oczywiście, że tak. Stany Zjednoczone są po prostu ogromnym rynkiem, z liczbą ludności sięgającą prawie 330 mln obywateli - to niemal połowa mieszkańców wszystkich krajów Europy, przy 447 mln obywateli Unii Europejskiej.
Europejski obraz Formuły 1 jest jednak troszkę zbyt romantyczny i wyidealizowany. Chyba większość z nas ma jakąś swoją wizję elitarnego sportu najszybszych kierowców świata, którzy niczym średniowieczni herosi… nie potrafię tego napisać. Rozumiecie, o co mi chodzi. To wcale nie jest choroba, wszyscy mamy do tego prawo, ale dodatkowe rundy w Stanach Zjednoczonych wcale nie są niczym wbrew temu, wręcz przeciwnie.
Analogię do przerabiania Damy z gronostajem na Matkę Whistlera przez Jasia Fasolę łatwiej byłoby znaleźć w zawodach rozgrywanych na bliskim wschodzie czy w krajach arabskich. Bahrajn, Zjednoczone Emiraty Arabskie, Katar czy Arabia Saudyjska - w tym przypadku powoływanie się na brak „romantycznej tradycji” i moralną hipokryzję bywa momentami mocno uzasadniony. Formuła 1 będzie otwierała się na nowe rynki w poszukiwaniu tego, co Tony Montana odnalazł w kokainie – pieniędzy.
Sprzedaż biletów na wyścigi, przyciągnięcie nowych inwestorów, znalezienie sponsorów dla ekip, dostarczanie lepszej rozrywki przy zachowaniu wysokiego poziomu sportowego. Właśnie w tym celu wspaniałym ruchem z punktu widzenia organizacji jest wykonanie pivotu na Atlantyk. Nie dość, że właściciele praw komercyjnych F1, czyli Liberty Media, są amerykańskim przedsiębiorstwem, to jeszcze w stawce jest zespół, którego jedna z siedzib - ta oficjalna - znajduje się w Północnej Karolinie.
Brakuje tylko jednego elementu układanki, czyli amerykańskiego kierowcy. Ten już się znalazł i to nawet w dwóch wcieleniach. Jednym jest Kalifornijczyk Colton Herta, a drugim Pato’O Ward, który mimo meksykańsko-irlandzkiego pochodzenia uczęszczał do szkoły w San Antonio w Teksasie. W zestawie przyjdzie jeszcze rodzina Andrettich ze swoimi włosko-amerykańskimi korzeniami i wszystko będzie pięknie, jak za dawnych lat.
Jakich dawnych lat? No i właśnie o tym pierwotnie chciałem przypomnieć, jednak musiałem jasno nakreślić kontekst. Formuła 1 od początku swojego istnienia była niemal nierozerwalnie związana ze Stanami Zjednoczonymi. Ja, stos książek za naszymi plecami na podcastowej scenografii i Google jesteśmy w stanie odeprzeć każdy argument. Przecież Wikipedia nie może kłamać.
Tyle tylko, że tutaj nawet Wikipedia kłamie (kto by pomyślał), bo oficjalnie Grand Prix Stanów Zjednoczonych odbywało się od 1959 roku. To wtedy miał miejsce pierwszy wyścig pod właśnie tą nazwą, który zaliczano do mistrzostw świata F1. Runda sprzed roku (1958), którą na nieistniejącym od ponad 30 lat - a wówczas świeżo otwartym - torze Riverside wygrał lokals o wdzięcznym imieniu Chuck (Chuck Daigh), nie liczyła się do mistrzostw. Postarajmy się jednak uporządkować tę historię.
Bydgoszcz – Warszawa – Bydgoszcz w 6 godzin
Ściganie, które moglibyśmy śmiało podpiąć pod Formułę 1 przed Formułą 1, zaczęło się w Stanach Zjednoczonych znacznie wcześniej. Szukając ciągłości historycznej, trafimy do Savannah w stanie Georgia (wschodnie wybrzeże), gdzie 26 listopada 1908 roku niejaki Louis Wagner wygrał pierwszy wyścig „Grand Prize”. 16 okrążeń toru w Savannah pokonał swoim Fiatem o prawie minutę szybciej od drugiego na mecie Victora Hemeryego w Benzie. Obaj panowie byli Francuzami, a sama Francja w tamtym okresie była światową kolebką motorsportu.
16 okrążeń, niecała minuta przewagi. Mało imponujące, prawda? Warto wspomnieć, że jedno okrążenie liczyło 40 kilometrów i 434 metry, przez co łączny dystans wyścigu to w zaokrągleniu raptem 647 kilometrów! Był przecież 1908 rok, Polski nie było jeszcze (albo już) na mapach, a Wagner pokonał odległość jak z Bydgoszczy do Warszawy, plus do tego wrócił do Bydgoszczy w czasie bagatela 6 godzin i 10 minut. Jego średnia prędkość na przestrzeni całego wyścigu wynosiła prawie 105 km/h.
Nadal mało imponujące? Kłamałem z odległością, zostaje jeszcze 40 kilometrów na rundkę po stolicy, co jest nie bez znaczenia w kontekście Grand Prize Savannah 1908, ponieważ cały wyścig odbywał się na drogach publicznych. Bezpieczeństwo? A komu to potrzebne?
Podobne „wyścigi” w Savannah odbywały się jeszcze w latach 1910 i 1911, a sama impreza na „torach” w Milwaukee, Santa Monica czy San Francisco (jak w Midtown Madness) przetrwała z przerwami do 1916 roku.
Grand Prix Stanów Zjednoczonych od 1959 roku
Oficjalnie historię amerykańskiego ścigania jako cykl F1 zaliczany do mistrzostw świata otworzył Bruce McLaren, tryumfując w 1959 roku Cooperem na torze Sebring. Tym samym torze Sebring. Rok później wyścig pod tą nazwą F1 wrócił do Riverside, gdzie w 1958 roku odbyła się niepunktowana w generalce runda, w której zwyciężył niejaki Stirling Moss, zapowiadając tym samym serię dominacji Brytyjczyków na torach za Atlantykiem.
Przez 20 kolejnych sezonów rywalizacja odbywała się na dobrze wszystkim znanym Watkins Glen, a tam w latach 1961-68 na podium słychać było wyłącznie „God Save The Queen”. Trzykrotnie panowie Hill i Clark, a jednokrotnie obecnie już Sir, wtedy po prostu Jackie Stewart (1968), jak i wbrew sugestywnemu nazwisku Innes Ireland (1961) wciągnęli na maszt flagę Zjednoczonego Królestwa. Formuła 1 odwiedzała Watkins Glen regularnie aż do 1980 roku, a przez ten czas konto brytyjskich triumfatorów zasilali jeszcze Hunt (dwukrotnie) oraz znów Stewart (1972).
Patrick Depailler, Watkins Glen, 1974
Ostatnią rundę F1 na Watkins Glen rozegrano w 1980 roku, a jej dumnym zwycięzcą został Alan Jones, który właśnie w tamtym roku sięgnął po swój tytuł mistrzowski.
GP USA w różnych wersjach „Grand Prix of the U.S” bądź „Grand Prix of the United States” pojawiło się w kalendarzu ponownie dopiero w samej końcówce lat 80., kiedy to przez trzy lata z rzędu (89-91) na ulicznym torze w Phoenix kierowcy McLarena (Senna i Prost) rozgrywali między sobą walkę o zwycięstwo. W stolicy Arizony znajduje się piękny mural prezentujący wizerunek brazylijskiego mistrza.
Indianapolis to nie Indy 500
Oficjalnie szyld „Grand Prix USA” wrócił do Formuły 1 dopiero w 2000 roku, kiedy to kierowcy przylecieli na legendarny obiekt Indianapolis Motor Speedway, gdzie okazało się, że nie jadą na owalu, a na wpisanym w owal torze.
Polscy kibice Roberta Kubicy na pewno pamiętają tę nitkę stąd, że krakowianin… nigdy na niej nie jechał. Przynajmniej nie w wyścigu F1. W 2006 roku w składzie BMW Sauber partnerem Heidfelda na tym etapie sezonu był Jacques Villeneuve, a rok później, kiedy Indianapolis ostatni raz gościło królową sportów motorowych, Kubica pauzował po wypadku w Kanadzie, natomiast w jego BMW debiutował Sebastian Vettel.
Na wpisanym w owal torze zwyciężali tylko kierowcy Ferrari (Schumacher 5x, Barrichello 1x) oraz McLarena (Hakkinen i Hamilton). W 2005 roku Michael miał ułatwione zadanie, ponieważ w związku z oponiarską dramą na starcie ustawiło się tylko 6 bolidów, pośród których obok Ferrari były Jordany i Minardi. Zainteresowanych odsyłam do Retro Podcastu.
Współczesne Grand Prix USA
Tak oto doszliśmy do doskonale nam znanego Circuit of the Americas w Austin. Obiektu kojarzonego z obecnością amerykańskich celebrytów, kowbojskimi kapeluszami, logotypami Acury w miejscy Hondy oraz seryjnymi zwycięstwami Lewisa Hamiltona. Podobnie jak Schumacher w Indianapolis, także Lewis ma w swojej gablocie 5 pucharów przywiezionych z jednego toru w USA, którym jest właśnie COTA. Pewnie stoją obok tego trofeum z 2007 roku. W latach 2012 – 2021 (z przerwą na COVID w 2020) zwyciężali tutaj także Vettel, Raikkonen, Bottas i Verstappen.
Obok Watkins Glen to chyba jedyny tor z historii wyścigów pod nazwą, w której spotykają się frazy „Grand Prix” oraz odmieniane przez przypadki i sponsorów „USA”, najbardziej przypominający klasyczny tor. Nie jest wpisany w owal, nie ma betonowych płyt czy pozostałości lotniska.
Do tej listy moglibyśmy dopisać jeszcze teoretycznie Riverside (1958 jako GP bez F1 i 1960 jako F1), ale obiekt został w większości zdemontowany. Warto wspomnieć o tym, że spośród wielu kierowców, którzy stracili życie na Riverside, jest także Ken Miles, w którego postać wcielił się Christian Bale w filmie „Le Mans ‘66”.
Trudno zaprzeczyć stwierdzeniu, że Stany Zjednoczone mają bogatą historię związaną z Formułą 1. Nic dziwnego, że w obecnych okolicznościach z Liberty Media za sterami i stopniowo rosnącej popularności IndyCar najdroższy teatr obwoźny na świecie ponownie otwiera się na amerykańskich odbiorców. Na tym etapie mógłbym zakończyć argumentowanie historycznych połączeń USA i F1, ale nadal nie rozwiązaliśmy jeszcze przynajmniej jednej kwestii.
Otóż 2022 rok i nowe GP Miami obok GP USA w kalendarzu to wcale nie pierwszy raz, kiedy w jednym roku zobaczymy dwie rundy oznaczone charakterystyczną flagą z gwiazdkami i paskami. Dodam jeszcze więcej, w sezonie 1982 w kalendarzu Formuły 1 były aż TRZY wyścigi w USA!
Umknęło nam bowiem jeszcze kilkanaście eventów, które również organizowane były w Stanach Zjednoczonych, ale pod innymi nazwami.
United States Grand Prix West
To dopiero niespodzianka, z której nie wszyscy zdają sobie sprawę. Przez 8 sezonów w latach 1976-1983 mieliśmy jeszcze rundę „zachodnią”, rozgrywaną na torze ulicznym w Long Beach. To dokładnie ten sam obiekt, który po delikatnej korekcie nitki gości dzisiaj chociażby IndyCar. Wtedy jeszcze bez sekcji fontannowej, z kilkukrotną ewolucją układu zakrętów, ale nadal był to wyścig zaliczany do mistrzostw świata.
Regazzoni, Andretti, Reutemann, Villeneuve, Piquet, Jones, Lauda i Watson zwyciężali na ulicach miasta położonego na południe od Los Angeles. Z dostawców jednostek napędowych królował tutaj Ford, który pięciokrotnie bronił amerykańskiego honoru przed Ferrari. Warto przypomnieć, że Lauda i Watson zwyciężając kolejno w latach 82-83, jeździli za kierownicami McLarenów napędzanych silnikami Forda.
Ronnie Peterson, Long Beach, 1976
Detroit Grand Prix
Co powiecie na wyścig uliczny w Detroit? 63 okrążenia liczące po 4 kilometry w bezapelacyjnej stolicy amerykańskiej motoryzacji. To tutaj swoje siedziby ma słynna wielka trójka: Ford, General Motors i Chrysler.
To także tutaj w latach 1982-1988 rozgrywano rundy królowej sportów motorowych. Trzy ostatnie zwycięstwa zgarnął Ayrton Senna, za każdym razem jeżdżąc innymi bolidami: 86 Lotus z silnikiem Renault, 87 Lotus z Hondą i 88 McLaren z Hondą. Poza Ayrtonem środkowy stopień podium w Detroit zajmowali wcześniej także Watson, Alboreto, Piquet i Rosberg.
Keke Rosberg, Detriot, 1985
Dallas Grand Prix
Skoro Detroit jest na „D”, to może jeszcze Dallas. Dlaczego nie? Mają przecież piękny kompleks parkowy Fair Park, na którym jest nawet stadion. W 1984 roku zawitała tutaj F1 i z największą przyjemnością rozegrała swoją pierwszą i ostatnią rundę na tymczasowym parkowo-ulicznym obiekcie.
Pierwszy linię mety minął Keke Rosberg, a podium uzupełnili Rene Arnoux oraz Elio de Angelis. Na 26 zakwalifikowanych kierowców (Martin Brundle miał problemy w czasówce) do mety dojechała zaledwie ósemka. Aż 11 spośród tych, którzy odpadli z rywalizacji, jako powód wpisane ma „spun off”. Łatwo się domyśleć, co mogło się dziać na ulicach Dallas.
Nelson Piquet przed Ayrtonem Senną, Dallas, 1984
Caesars Palace Grand Prix
W 2023 roku Formuła 1 wcale nie po raz pierwszy pojawi się w Las Vegas. Najszybsi kierowcy świata już tam byli, nawet dwukrotnie. W latach 1981-82 rozgrywano bowiem rundy na tak bardzo tymczasowym torze, jak to tylko możliwe, ulokowanym dosłownie na samym parkingu przy kasynie Caesars Palace. Chociaż jeżeli wierzyć jednemu z bohaterów filmu „Kac Vegas”, faktycznie nie było tam nigdy żadnego cesarza.
Wyścig w 1981 roku zwyciężył Alan Jones w Williamsie, a rok później tryumfował Michele Alboreto z ekipy Tyrrella. Z lotu ptaka ekscytująca nitka przypomina trochę próbę kreatywnego ułożenia sznurowadła przez pięciolatka albo - jak kto woli - przycisk do przewijania utworów. Fast forward please!
Indianapolis 500
Wprawdzie to temat na zupełnie osobny artykuł i chyba najbardziej oddalony od królowej sportów motorowych wyścig ze wszystkich tutaj wymienionych, jednak również legendarne Indianapolis 500 było rundą w kalendarzu mistrzostw świata Formuły 1.
Działo się to w latach 1950-1960 (11 sezonów), jednak nie do końca na identycznych zasadach. Najzwyczajniej w świecie wyniki Indianapolis 500 były wpisywane do tabeli, jednak większość kierowców i konstruktorów najzwyczajniej w świecie nie brała udziału w tamtych zawodach. W Indy zawsze dominowali Amerykanie, a każdy startujący w tamtym okresie może się pochwalić, że poza ściganiem w USA był także kierowcą Formuły 1 – fakty nie kłamią.
Co więcej, Jim Rathmann zwyciężający w Indianapolis 500 w 1960 roku, jednocześnie zajął 8. miejsce w klasyfikacji generalnej kierowców na koniec sezonu, startując tylko i wyłącznie ten jeden raz. Przez słynny amerykański owal oficjalna pełna klasyfikacja generalna kierowców z tamtych lat często wynosi nawet i ponad 80 nazwisk.
To mało? Stany Zjednoczone są dosłownie zrośnięte z Formułą 1, a teraz po prostu następuje po prostu odbudowywanie starych dobrych relacji. Mamy prawo narzekać, ma prawo nam się nie podobać, że w przyszłym roku obok COTA i Miami zobaczymy także Las Vegas, ale nie możemy zapominać o jednym – Ameryka romansowała z Formuła 1 od zawsze.
Jeżeli więc kiedykolwiek ktokolwiek w Twoim towarzystwie będzie narzekał na to, że F1 w tym roku ściga się w USA dwukrotnie, a w przyszłym to w ogóle nie do przyjęcia, to rzuć mu sezon 1982, kiedy w kalendarzu mieliśmy TRZY wyścigi w Stanach Zjednoczonych.