Powoli kończy się rok i coraz częściej zaczynają się pojawiać pytania, gdzie w przyszłym roku wyląduje nasz najpopularniejszy i najlepszy kierowca wyścigowy - Robert Kubica. Dla wielu będzie to pewna kontrowersyjna teza, ale (moim zdaniem) Polaka powinniśmy zobaczyć w Formule E. Będzie to potencjalnie z korzyścią dla niego samego, jak i jego głównego partnera.

Okazja do dyskusji o Formule E jest idealna - mamy dzisiaj Światowy Dzień Pojazdów Elektrycznych (World EV Day), a PKN ORLEN ogłosił, że do 2050 roku zamierza osiągnąć neutralność emisyjną.

Nie taka “formuła emeryt”, jak ją malują

Jednym z najczęstszych argumentów, który jest używany do krytyki elektrycznej serii wyścigowej (poza, oczywiście, udziwnieniami jak FanBoost i Tryb Ataku oraz faktem, że jest to seria samochodów elektrycznych) to jej obsada. Kierowcy, którym nie wyszło w F1 (Vandoorne, di Grassi, Buemi), którzy nie zdołali się dostać do F1 (de Vries, Gunther, da Costa), czy będący u kresu kariery (Massa czy dawniej Heidfeld). Stąd też przyjęło się czytać, że Formuła E to mistrzostwa “odrzutków”, ewentualnie, że E oznacza emerytów. A przecież Robert wciąż ma ambicje na Formułę 1!

Fakt, jeszcze się nie zdarzyło, żeby kierowca przeszedł całkowicie z własnej woli do Formuły E z Formuły 1, jak już to tracili fotel w tej drugiej serii i z braku laku udali się do FE. Nie zamierzam też używać argumentu o “chowaniu dumy do kieszeni”. Ewentualne starty w Formule E nie powinny być (moim zdaniem) traktowane jako krok w tył (pomimo tego, że jedynie Pierre Gasly, który gościnnie wystartował w 2017 roku, dostał się do F1, zaliczając wcześniej start w FE).

Sama seria przeszła dosyć długą drogę od pierwszego sezonu 2014/2015. Zaczynaliśmy z w pełni identycznymi bolidami (które trzeba było zmieniać w trakcie wyścigu), dwoma zaangażowanymi markami samochodów (Audi i Renault jako sponsorzy) i takimi “egzotycznymi” kierowcami jak Salvador Duran, Michela Cerruti czy Ho-Ping Tung.

Miniony sezon, drugi z nową generacją bolidów, to walka w pełni fabrycznych zespołów Mercedesa, Audi, DSa, Porsche, Jaguara, Nissana i BMW. Do tego dochodzą mniej znane marki jak Mahindra, NIO i Venturi (dwie ostatnie korzystały z klienckich pakietów napędowych), a stawkę uzupełniają GEOX Dragon wartego około miliarda dolarów Jaya Penske i Evision Virgin Racing zakładane przez wartego ponad 4 miliardy Richarda Bransona. Jedynym odstającym wyraźnie od reszty stawki kierowcą był Ma Qing Hua, który znalazł się (ponownie w serii), ponieważ chińscy właściciele NIO 333 koniecznie chcieli mieć jakiegoś rodaka za kierownicą.

Na dodatek wielu zawodników łączy starty w FE z obecnością w innych mistrzostwach. Bird, Hartley, Lotterer, Calado i Buemi jednocześnie startowali w WEC, Vergne w ELMS, a Frijns i Muller w DTM. Tak więc gdyby udało się znaleźć miejsce także gdzieś indziej, to nawet lepiej, bo nowy sezon Formuły E trwa od stycznia do lipca.

Innym argumentem, który spotykam za każdym razem, kiedy zza rogu wychyla się pomysł wsadzenia Roberta Kubicy do elektrycznych bolidów, to ich prędkość. W końcu Robert to kierowca z krwi i kości, chce jeździć jak najszybciej! DTM to przynajmniej ma porządne osiągi, a nie jak te “odkurzacze”.

Zgodzę się, że progres w tej kwestii nie jest bardzo imponujący. Niemalże z roku na rok zwiększana jest dostępna moc, ale do przekroczenia 300 km/h wciąż daleka droga. Pamiętajmy jednak, że to stosunkowa młoda kategoria wyścigowa. F1 w tym roku świętuje swoje siedemdziesięciolecie istnienia. FE, gdyby była dzieckiem, to dopiero za rok szłaby do podstawówki, bo teraz ma “zaledwie” sześć lat. Tak więc jestem w gronie tych osób, które jeszcze dają serii trochę czasu na dogonienie innych, dużo starszych dyscyplin motorsportu.

Czy jednak z tego powodu wypadałoby całkowicie skreślać Formułę E? Moim zdaniem nie. Rywalizacja wśród kierowców fabrycznych, reprezentujących największe marki samochodowe na świecie w dosyć trudnych do opanowania pojazdach (mimo niższych prędkości, bolidy FE, na podstawie wypowiedzi kierowców, także w ramach własnych rozmów, są relatywnie trudne w prowadzeniu) z pewnością jest kuszącą propozycją dla kogoś, kto wciąż ma ambicje ścigać się na wysokim poziomie. Tym bardziej, że różnice między zespołami nie są aż tak znaczące jak w F1. 

Może się też okazać, że spore zainteresowanie, by spróbować swoich sił w elektrycznej serii wyścigowej, może mieć zarząd pewnego koncernu z Płocka.

Postaw na prąd

Na pierwszą myśl, idea koncernu (przede wszystkim) paliwowego, jakim jest niewątpliwie PKN ORLEN, jest niedorzeczna. Sytuacja w ostatnich latach w tej branży jest jednak taka, że coraz częściej firmy paliwowe szukają sposobu jak dotrzeć do zwiększającej się z roku na roku grupy kierowców, którzy odstawili benzynę na rzecz posiadania baterii w swoich samochodach.

Na ten moment ORLEN posiada sieć 86 ładowarek samochodów elektrycznych w Europie Środkowej. Zdecydowana większość z nich znajduje się w Polsce, jednak trzeba pamiętać o zwiększającej się z roku na rok obecności koncernu w Niemczech czy Czechach. Poza tym, jednym z czynników, który sprawił, że zainteresował się on motorsportem na najwyższym poziomie, jest właśnie budowa rozpoznawalności marki poza Polską.

Zresztą, obecność firm paliwowych w Formule E nie jest niczym nowym. W minionym sezonie obecne tam były TOTAL (DS Techeetah), Shell (globalny w Nissanie i lokalny oddział w Mahindrze), Castrol (Jaguar) oraz Mobil (Porsche). Tak więc obecność ORLEN nie byłaby czymś niezwykłym. Na dodatek koszt sponsoringu tytularnego nie powinien być zbyt duży ze względu na relatywnie niskie (w porównaniu z F1) budżety zespołów, będące w granicach 30-50 milionów euro. 

Aaa kierowcy szukam

Najważniejsze jest jednak inne pytanie: gdzie mógłby trafić Robert (potencjalnie z ORLEN) gdyby zdecydował się na krok w kierunku Formuły E?

Od razu warto zaznaczyć, że wolnych miejsc jest mało, a te, które są, mają faworytów. Zacznijmy od zespołów, które mają już ogłoszonych kierowców - Envision Virgin, Porsche i Jaguar. Tam jest już dwóch, mocnych kierowców, a na dodatek żadna z tych ekip nie byłaby zainteresowana nowym sponsorem tytularnym.

Formalnością jest ogłoszenie, że na kolejny sezon zostają Jean-Eric Vergne i Antonio Felix da Costa w DS Techeetah, Sebastien Buemi i Oliver Rowland w Nissan e.DAMS oraz Stoffel Vandoorne i Nyck de Vries w Mercedes-Benz EQ. Trzy mocne duety, które zaprezentowały się z niezwykle mocnej strony w minionym sezonie. Obyło się tam też bez większych spięć, więc zmiana składu w którymkolwiek z tych zespołów byłby szokiem. W Audi powinniśmy ponownie zobaczyć Lucasa di Grassiego (Brazylijczyk uwielbia swoją pracę i nie zamierza jej raczej porzucać), a także Rene Rasta, który zaliczył wyśmienity debiut w Berlinie.

Po jednym potwierdzonym kierowcy mają BMW i Andretti oraz Mahindra. Tak się składa, że obaj (Maximilian Gunther i Alex Sims) w minionym sezonie jeździli razem w BMW. Bawarski koncern najprawdopodobniej weźmie któregoś ze swoich kierowców DTM - doniesienia medialne sugerują, że największe szanse ma Philip Eng przed Lucasem Auerem. Obaj mieli wziąć udział w prywatnych testach.

Mahindra z całą pewnością byłaby ciekawą opcją dla Roberta. Co prawda jeden z mniejszych zespołów, ale bardziej w stylu Force India (i nie chodzi tylko o pochodzenie). Alex Sims to wręcz idealny kandydat na “nauczyciela” elektrycznych wyścigów, jako, że samemu pasjonuje się tematem pojazdów elektrycznych. Na swoim koncie ma też jedno zwycięstwo, więc słabym kierowcą nie jest. Dodatkowo zawsze do pomocy może przyjść Nick Heidfeld, który jest kierowcą rezerwowym. Problem w tym, że Alex Lynn zaprezentował się świetnie podczas gościnnego startu w Berlinie, co będzie ważną kartą przetargową. Brytyjczyk jest głównym faworytem do tego fotelu. Shell India jest za to prawdopodobnie najłatwiejszym do wypchnięcia przez PKN Orlen koncernem paliwowym obecnym w serii.

Prawdopodobnie najlepszą szansą na znalezienie miejsca byłoby ROKiT Venturi. Zespół z Monako, prowadzony przez Susie Wolff, po minionym sezonie rozstał się z Felipe Massą. Walka o jego były fotel zapowiada się w tym momencie najbardziej emocjonująco. Najprostszą opcją dla Venturi byłaby promocja na fotel wyścigowy dotychczasowego rezerwowego - Normana Nato. Francuz spisywał się całkiem nieźle na testach debiutantów, spędził dwa lata w zespole i jest głównym faworytem. Musi jednak uważać między innymi na Jerome’a d’Ambrosio, który stracił posadę w Mahindrze. Belg ostatnio zaliczył spadek formy, jednak jego ogromne, jak na warunki Formuły E, doświadczenie sprawia, że jest łakomym kąskiem dla każdego zainteresowanego zespołu.

W przypadku “sprawy polskiej” brakuje tutaj potencjalnego konfliktu sponsorskiego, jeżeli chodzi o branżę. Jest za to inny, prawdopodobnie dużo poważniejszy - Venturi ma sponsora tytularnego i to zaangażowanego. ROKiT, jak i pozostałe marki tej grupy, są prominentnie widoczne na bolidach z Monako. Ciężko byłoby ich wygryźć, ale “dla chcącego nic trudnego”.

Na koniec zostały nam dwie najsłabsze ekipy: Dragon i NIO 333. Obie mają po jednym, niemalże pewnym kierowcy - odpowiednio Nico Mullerze i Oliverze Turveyu. Amerykański zespół notował progres w Berlinie oraz ogólnie prezentował się nie tak najgorzej. Walki o podia nie było, ale okazjonalne punkty już tak. 

Jedyną zaletą NIO 333 tak naprawdę jest Turvey. Brytyjczyk regularnie jest oceniany jako najbardziej niedoceniany zawodnik w stawce, także przez swoich rywali. Jest obecny w serii (oraz zespole) niemalże od samego początku, wielokrotnie udowadniał, że potrafi wycisnąć 110% z samochodu niezależnie jak mierne miał on tempo. Problem w tym, że to na koniec ostatniego sezonu było katastrofalne. Nawet przyjście Daniela Abta na zastępstwo za Ma Qing Hua nic nie dało. Można trochę to zwalić na fakt, że zespół korzystał z rok starszych jednostek napędowych Dragona (które oryginalnie nie były wybitne), ale trzeba też przyznać, że kiedy samo NIO (czy dawniej NextEV) odpowiadało za motor, to było minimalnie, ale to minimalnie lepiej.

Tak więc koniec końców cała ta dyskusja może się okazać nic niewarta. Miejsc jest mało, a chętnych (zwłaszcza jeżeli dojdzie do kolejnej większej zmiany pokoleniowej w F1 i paru kierowców będzie musiało się rozglądać za czymś nowym) dużo. Wierzę jednak, że misja o nazwie “Robert Kubica w Formule E” miałaby sens.