W sobotę 24 kwietnia miejsce miały co najmniej dwa długo wyczekiwane wydarzenia. Jednym była walka Joshów w stanie Nebraska, a drugim - choć nieco bardziej kameralnym, jako że głównymi zainteresowanymi byli kibice motorsportu - ePrix Walencji na torze Ricardo Tormo. Obu udało się rozgrzać publiczność do czerwoności.

Ku przypomnieniu: ePrix trwa 45 minut + 1 okrążenie, a kierowcy mają do dyspozycji 52 kWh energii elektrycznej. Według punktu 37.9 oficjalnego regulaminu sportowego FIA Formuły E „Podczas okresu Pełnej Żółtej Flagi lub Samochodu Bezpieczeństwa każda pełna minuta pod tymi warunkami będzie skutkowała odjęciem 1 kWh z puli całkowitej energii elektrycznej dostępnej kierowcy”.

Dura lex sed lex

To ePrix było co najmniej szalone i wywołało niemały skandal. Gdy na trochę ponad 7 minut przed końcem Eduardo Mortara popełnił błąd i wylądował w żwirze zaraz za wyjazdem z pitlane, dyrekcja wyścigu nie miała wyboru i musiała wywołać piąty Safety Car 2 minuty później. Zjechał on do boksów z powrotem na 25 sekund przed upływem regulaminowych 45 minut, co skutkowało odjęciem kolejnych 5 kWh (łącznie 19 kWh) oraz stanięciem świata FE w płomieniach.

Ówcześnie prowadzący stawkę Antonio Felix Da Costa przekroczył linię mety z 17 sekundami na zegarze. Oznaczało to, że musiał ukończyć to okrążenie, a dopiero kolejne miało być ostatnim. Przy średnim zużyciu około 4% na kółko nagle niemożliwe stało się ukończenie wyścigu dla praktycznie całej czołówki. Los na loterii wygrali za to Muller i Vandoorne, którzy z końca stawki wskoczyli na odpowiednio 2. i 3. miejsce. Ostatecznie sklasyfikowanych zostało 9 z 17 jadących w momencie restartu kierowców.

Skąd pomysł na taką zasadę?

W teorii przepis odejmowania energii ma promować lepsze nią zarządzanie, co ma uzasadnione podłoże. Genezą Formuły E jest promowanie zrównoważonego podejścia do środowiska oraz oszczędzania energii. Dodatkowo wyścigi zwykle organizowane są w centrach miast na torach ulicznych, co skutkuje ciasną i krętą nitką, prezentującą małe szanse na wyprzedzanie. Ze względu na brak pit-stopów, opony na wszystkie warunki oraz takie same samochody, jedyną opcją strategiczną jest umiejętne zarządzanie energią.

Gdyby kierowcom pozostawić zaoszczędzony „soczek”, to przez identyczne nadwozia i limit mocy do 200 kW wyprzedzanie stałoby się praktycznie niemożliwe ze względu na identyczną prędkość maksymalną, a widzom zaprezentowana zostałaby prześliczna procesja. Nieraz wyścig nabierał dramatyzmu i trzymał w napięciu, gdy w walkę o zwycięstwo włączało się 4 kierowców, bo nie wiadomo było, czy liderowi wystarczy energii na dojechanie do mety (nawiasem polecam ePrix Meksyku 2019 - idealny przykład, dlaczego ten przepis - dobrze zastosowany - może działać wspaniale).

Z drugiej strony takie podejście zniechęca do podejmowania ryzyka i brawurowej jazdy - Safety Car i tak redukuje ciężko wywalczoną umiejętnościami i kosztem baterii przewagę atakującego kierowcy do zera. Następnie wszystkim odejmowana jest ta sama ilość energii, co stanowi kolejny znacznie bardziej dotkliwy cios dla atakującego. Wszystko to faworyzuje oszczędzanie. Można spierać się, że jest to nieuniknione ryzyko "ciśnięcia" i taki jest sport, ale czy chcemy oglądać wyścig, gdzie każdy oszczędza ile może w obawie przed SC, unikając walki?

Emocje po wyścigu

Wraz z przekroczeniem mety przez de Vries’a media społecznościowe zapłonęły, a na samą serię wylała się fala krytyki. Do sprawy odnieśli się oficjele, próbując zaradzić szkodzie. Dyrektor FIA ds. Formuły E oraz innowacyjnych projektów sportowych, Frederic Bertrand, zauważył:

- Nie wiem czy to była pomyłka. […] Z pewnością było zaskoczeniem, że Da Costa zdecydował się pojechać w sposób, który wymusił dodatkowe okrążenie”.

Piłeczkę odbił niedoszły zwycięzca, słusznie wskazując, że od SC obowiązywało go trzymanie dystansu mniejszego niż 10 odległości bolidu, więc nie miał możliwości poczekania dodatkowych 20 sekund.

Wśród fanów pojawiło się wiele głosów o złym obliczeniu energii ze strony dyrekcji. FIA natomiast twardo broni się, wskazując na regulamin sportowy oraz fakt, że niektóre zespoły dały radę zaoszczędzić wystarczająco mocy, aby poradzić sobie z dodatkowym okrążeniem. Do was mówię, Mercedes - chapeau bas. Po raz kolejny pokazaliście, że jesteście taktycznymi geniuszami i potraficie wykorzystać każdą lukę prawną na swoją korzyść, niezależnie od serii wyścigowej. Znowu mieliście dużo szczęścia, ale cóż, szczęście sprzyja lepszym.

Choć pomimo faktu, że FIA postępowała według znanym zespołom zasad, nie obarczałbym winą większości stawki. Zdarza się, że jeden zespół, może dwa, źle obliczą energię, że kierowca zużyje zbyt dużo baterii, że zajdą okoliczności losowe. Nie istnieją jednak takie przypadki, żeby ten sam błąd popełniło 7 zespołów i 11 kierowców.

Co poszło nie tak?

W ogniu dyskusji zapomina się o drugiej części punktu 37.9 „Dyrektor Wyścigu ma prawo odwołać redukcję energii, jeżeli zajdzie taka potrzeba”. Dlaczego ten paragraf nie został wykorzystany? Tego możemy się jedynie domyślać, choć nieużycie go okazało się prawdziwym strzałem w kolano ze strony FIA. Czy zabrakło komunikacji pomiędzy kontrolą wyścigu i stewardami, zdania sobie sprawy, że SC jedzie szybciej, niż przypuszczano, a kierowcy zmuszeni będą przejechać dodatkowe kółko? Czy może zwykły ludzki rozsądek został stłumiony przez nadmierną chęć dostarczenia dramaturgii i zapewnienia widzom mrożącej krew w żyłach końcówki?

Rozwiązań było mnóstwo i wszystkie na tacy. Można było pozostawić energię i przez 2 okrążenia pozwolić kierowcom bić się na pełnej petardzie. Można było doprowadzić stawkę do mety za samochodem bezpieczeństwa. Choć nikt nie lubi takich zakończeń, byłoby to lepsze rozwiązanie niż to, które miało miejsce. Zawód z powodu marnej końcówki minie z kolejnym wyścigiem. A niesmak, jaki wzbudziły wspomniane decyzje, pozostanie na długie tygodnie.

FIA, mając przysłowiowego wróbla w garści, pokusiła się o gołębia na dachu. O wczorajszym ePrix można mówić wiele, ale na pewno nie można nazwać go nudnym. Trzeba było postawić kropkę i pozostawić wyścig w pamięci kibiców jako naprawdę dobry. Ostatnie, czego potrzebuje już i tak zmagająca się z nie najlepszą reputacją wśród kibiców Formuła E, to skandal, przerzucający się winą kierowcy i dyrekcja wyścigu oraz padający zewsząd ogień krytyki. Idealny przykład, że lepsze jest wrogiem dobrego, a dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane.

Po sobotnim wyścigu śmiało można postawić tezę, iż weekend FE zakończy z ujemnym bilansem fanów. A szkoda, gdyż wyścigi potrafią być super ciekawe, pełne dramatów, zwrotów akcji i często dużo bardziej zacięte niż choćby F1.

Valencia ePrix

Nie taka Formuła E zła, jak ją teraz malują

Merytorycznie krytykując, mimo wszystko pamiętajmy, że Formuła E jest młodą serią. Aktualny sezon to dopiero 7. w historii oraz pierwszy pod patronatem FIA. FE ma prawo popełniać błędy i to zajście pokazuje, że jako seria wyścigowa musi się jeszcze wiele nauczyć. Dajmy jej kredyt zaufania. Oby edukacja przyszła jednak szybciej niż później. W 2022 roku nadejść mają samochody trzeciej generacji. Może to idealny czas na zmiany w regulaminie technicznym,  dotyczące nie tylko samochodów?

Podsumowując - szkoda. Najzwyczajniej szkoda FE i strat wizerunkowych, które wczoraj miały miejsce. Bo Formuła E to nie tylko lepsze lub gorsze wyścigi, to pełni pasji ludzie, zacięte pojedynki, zwycięstwa i dramaty, idea i, bądź co bądź, przyszłość. Wczoraj zabrakło zwykłych ludzkiego podejścia, trochę matematyki przy obliczaniu momentu przejazdu linii startu-mety i szybkiej reakcji ze strony FIA. Miało wyjść dobrze, a wyszło... jak zwykle. Oby dzisiaj było lepiej. Nigdy nie sądziłem natomiast, że „w motorsporcie decydują sekundy” zostanie użyte w takim kontekście.