Foyt w Ameryce to wielkie nazwisko. Założyciel zespołu to czterokrotny triumfator Indy 500, siedmiokrotny mistrz USAC Champ Car (czyli ówczesnego IndyCar)... trochę taki Jim Clark, bo też wsiadał do wszystkich samochodów i wygrywał, niezależnie od kategorii.
Prywatnie A.J. Foyt to ojciec chrzestny Johna Andrettiego i nie będę owijał w bawełnę (choć w Ameryce taki zwrot niekoniecznie byłby pozytywnie odebrany)… jeden z najlepszych kierowców w historii. Dlaczego nie ścigał się w Europie? Bo bardziej kręciło go NASCAR i ściganie się na żwirze wszystkim, co ma koła. A poza tym po co tak długo latać, skoro na miejscu też są zawody? No ale jak w końcu dał się namówić na odwiedziny Starego Kontynentu, to... wygrał Le Mans w 1967 z Danem Gurneyem.
Innymi konotacjami A.J'a z Europą są występy w Indy 500, które swego czasu wchodziło w skład kalendarza Formuły 1, a także dwa triumfy w Race of Champions.
Problem w tym, że zespół “garażowy”, który świetnie funkcjonował przez lata, gdy jeździł w nim A.J. Foyt, otoczony wybranymi przez siebie ludźmi nie ma absolutnie żadnego przełożenia na obecne realia. Pewnie przychodzi Wam do głowy Williams - tu jest jeszcze gorzej, bo Foyt dosłownie był zespołem A.J. Foyt Racing.
A.J. Foyt po ostatnim, czwartym triumfie w Indy 500 w 1977 roku (fot. IndyCar).
Niestety, ale od zakończenia i tak niewyobrażalnie długiej kariery ojca sukcesów zespołu ekipa podupadała pod każdym względem. Na początku były jeszcze przebłyski, ale w ostatnich latach przez skład z ogromnymi tradycjami przewinęły się naprawdę duże nazwiska. Sebastien Bourdais, Kyle Kirkwood, Tony Kanaan, Takuma Sato, żeby nie wspomnieć o Ryanie Hunterze-Reay’u i JR'u Hildebrandzie. To spory arsenał kierowców, a wyników nie było i nie zmieni tego nawet P3 Santino Ferucciego w tegorocznym Indy 500.
Znamiennym i przykrym widokiem w tym roku był dla mnie starszy już A.J.Foyt, opuszczający tor przed zakończeniem wyścigu. Momentami tego zespołu nie dało się oglądać. Problemy z niezawodnością, beznadziejne tempo - kwintesencją była dyskwalifikacja Pedersena z kwalifikacji w Iowa z powodu nieposkładania samochodu na czas i przez to negatywnego wyniku przeglądu technicznego.
Najwyraźniej coś pękło, bo A.J. Foyt Racing związało się od zaraz z Teamem Penske wieloletnią umową dotyczącą współpracy zarówno w kwestiach inżynieryjnych, jak i możliwości osadzania w A.J. Foyt kierowców, którym się będą przyglądać w stajni “Kapitana Rogera”. Mamy więc do czynienia z wprowadzeniem do stawki kolejnego zespołu klienckiego. Czy to oznacza, że różnice pomiędzy Penske i Ganassi a najsłabszymi drużynami się zmniejszą?
To akurat totalna loteria, czego świetnym przykładem jest Meyer Shank, współpracujące z Andretti na podobnej zasadzie, co teraz będzie miało miejsce między Penske a A.J. Foyt. Czy ta współpraca cokolwiek zmienia? Nie, bo nadal potrzeba kompetentnych ludzi, by kooperacja dwóch zespołów przekładała się na wyniki.
Tyle tylko, że dla Larry’ego Foyta - szefa zespołu, a prywatnie biologicznego wnuka i adoptowanego syna A.J’a - taki ruch to jedyna szansa na wyjście z marazmu. I znów, to kompletnie inna historia niż w przypadku Franka i Claire Williams, bo o żadnym zniszczeniu dziedzictwa nie ma mowy, a po prostu wyczerpaniu się pewnej formuły, jeśli chodzi o sposób zarządzania.
Z jednej strony współpraca z Penske to podpisanie cyrografu i koniec marzeń o powrocie do czołówki. Z drugiej strony jednak - akceptacja realiów i brak stagnacji. Umowa kiedyś się skończy, a może to posunięcie popchnie zespół w taką stronę, że za kilka lat wymiana danych z Penske przestanie się opłacać?