W ostatnich trzech miesiącach o wirtualnych wyścigach słyszał prawie każdy. Choć stało się to trochę z przymusu, temat nie zamknął się tylko na aspekcie rozrywki. Zaczęto zestawiać simracing ze ściganiem prawdziwymi samochodami, dyskutować o różnicach i podobieństwach. Ilu ludzi, tyle opinii.

Problem z tymi komentarzami jest taki, że one często są totalnie różne, bo dotyczą czego innego. Nie ma się co dziwić - jazda w symulatorze a jazda po prawdziwym torze to nie są te same dyscypliny. Są bardzo podobne w wielu aspektach, ale totalnie różne w innych. Łatwo to pomieszać.

Takie rzeczy jak widok, ryzyko i jego konsekwencje, sposób dochodzenia do perfekcji czy zmęczenie nie są bez znaczenia, bo to one rozdzielają oba sporty, czy też sport i esport, jak kto woli. Część z nich da się w jakiś sposób wyrównać, np. technologią VR, ale wypadek przy 300 km/h zawsze będzie bezpieczniejszy, gdy wydarzy się tylko na monitorze.

Jedną z najbardziej znaczących różnic jest brak przeciążeń w simracingu i jednoczesne zupełnie inne fizyczne czucie maszyny. Przez samą kierownicę ciało odbiera znacznie mniej informacji. Trzeba polegać więc na wszystkim dookoła. Dobrze wytłumaczył to Max Verstappen w rozmowie z Davidem Coulthardem.

- Początkowo brakuje pewnego wyczucia przy hamowaniu lub gdy auto się ślizga. Zazwyczaj gdy zalicza się obrót, można zauważyć to odrobinę wcześniej i trzeba dokonać korekty. Dzieje się tak, bo nie ma przeciążeń i trzeba opierać się na dźwięku ślizgających się opon i podobnych rzeczach. Ja używam tego w grach.

Brzmi jak duży minus, ale przecież kierowcy robią wiele rzeczy automatycznie, bez zastanawiania się nad tym, czy właśnie słyszą uślizg opony lub jak mocno zatelepało nimi na tarce. Chociaż tego braku podstawowej formy czucia nie można pomijać, stosunkowo łatwo da się zaadaptować do jednych i drugich warunków. Można preferować któreś, ale to przeskakiwanie jest możliwe.

Jednak nie wszystkim to pasuje. Lewis Hamilton uważa, że przez taką adaptację wyrabia sobie złe nawyki, więc woli tego nie robić. Ci nieco młodsi, właśnie jak wspomniany Max, podchodzą do tego inaczej, wskazując na podobieństwa w samej rywalizacji. Chociaż trzeba opierać się na innego typu informacjach, nadal prowadzi się samochód, którym tu i tu robi się w zasadzie to samo.

- To może brzmieć jak coś innego, ale nadal przejeżdżamy kwalifikacje pod presją, robimy starty, manewry, uważamy na siebie na pierwszym okrążeniu i ćwiczymy pit stopy. To są rzeczy, które robi się też w życiu, a to najlepszy sposób, by utrzymać wykonywanie ich w formie - tłumaczył Holender.

Bardzo podobnie jak Max wypowiedział się też Charles Leclerc, który spędził trochę czasu przed komputerem w trakcie lockdown'u. Chociaż grał głównie w F1 2019, zwrócił uwagę na podobne kwestie.

- Nie sądzę, że przez wirtualne wyścigi poprawimy naszą jazdę, ale jestem pewny, że mentalność jest taka sama. Dobry kierowca w symulatorze będzie również dobry w rzeczywistości, jeśli będzie odpowiednio pracował. Mentalność jest taka sama, jest presja na jednym okrążeniu, więc myślę, że pod tym względem to było bardzo użyteczne.

Taki rodzaj rywalizacji pozwala oswoić się z presją, chociaż w zupełnie inny sposób. Daje niesamowitą możliwość sprawdzenia się w jej warunkach wielokrotnie, mimo że nie wszystko jest idealnie odwzorowane, a pewne rzeczy, jak np. budowanie tempa, robi się inaczej.

Akurat ta różnica jest dość duża i warta odnotowania. Ciekawie opisał to Patryk Krutyj, zawodnik F1 Esports, który miał okazję rozmawiać na ten temat z Lewisem Hamiltonem.

- Mówił mi, że my, kierowcy esportowi, możemy bardzo łatwo się przetrenować. Oni nie, bo mają o wiele mniej okrążeń. Każde jest coraz lepsze, bo jest ich mało. Tak samo jest w esporcie, gdy wyjeżdżamy na nowy tor. Wtedy dopiero 20. przejazd będzie najlepszy. Tutaj aspekt przetrenowania mentalnego jest ważny, by dać sobie odpowiednią liczbę okrążeń i wykryć ten optymalny limit.

To sugeruje, że w esporcie znacznie łatwiej przekroczyć limit, jednak nie zmienia to faktu, że esportowiec i sportowiec, mając jedno, ostatnie okrążenie w Q3, będzie pod wielką presją spisania się jak najlepiej właśnie wtedy. To podobna presja - nawet jeśli droga do niej była inna - bo nieporadzenie sobie będzie skutkowało tym samym, czyli gorszą pozycją na starcie.

Z jakiegoś powodu kierowcy o tym mówią. Warto ich słuchać, bo to oni mają najlepsze porównanie i najlepiej czują, co się pokrywa i z czego mogą korzystać. Poza tym w sporcie, nie tylko motorsporcie, normalne jest wywoływanie presji, by ocenić reakcje zawodników, zapoznać ich z taką sytuacją. To nie wygra za kogoś meczu czy kwalifikacji, wyścigu, ale będzie wartościowym dodatkiem, który może np. uchronić przed błędem.

Presja to jednak tylko jedna rzecz. Akurat o niej wspomnieli kierowcy Formuły 1, ale w głowie dzieje się o wiele więcej. W skrócie, bo to temat na inny raz - szybka jazda samochodem jest dość umysłowym sportem. Łatwo dojść do sufitu w przygotowaniu fizycznym, np. adaptacji do przeciążeń. Dobrze, może nie tak łatwo, ale to wymiernie osiągalne i wręcz normalne dla profesjonalnych sportowców. Jeśli jest więc miejsce, które nie ma jasno określonego sufitu i można się w nim poprawiać, to jest nim głowa.

To właśnie umysł w pewnych sytuacjach działa podobnie w aucie prawdziwym i wirtualnym. Nie chodzi tu tylko o aspekt emocjonalny, np. wspominaną presję, ale o poznawcze funkcjonowanie w czasie wykonywania tych czynności, o których mówił Max. Słowo "mentalne", które za chwilę padnie, jest często używane przez kierowców i ekspertów, ale jego znaczenie jest szersze, niż się wydaje.

Procesy poznawcze dotyczą - w lekkim uproszczeniu, bo notatki z egzaminu mam zbyt długie - przetwarzania informacji, ale także operacji na nich. Gdy ktoś mówi "mentalne" i zajmuje się motorsportem, może myśleć m.in. o uwadze, koncentracji, rytmie, automatyzmach czy decyzjach w trakcie normalnej rywalizacji w kokpicie. To ważne sprawy, prawda? Spróbujcie zapomnieć, w którą stronę jedziecie, przestawiając coś na kierownicy.

W maju skontaktowałem się z Davidem Fergusonem, autorem książki The Science of Motorsport, który potwierdził, że niektóre rzeczy w świecie rzeczywistym i wirtualnym faktycznie się pokrywają. David jest fizjologiem, nie psychologiem, ale pracuje z wieloma osobami, które pomogły mu naukowo rozgryźć motorsport.

- Patrząc na mentalne przygotowanie i poznawczą pojemność, są tutaj pewne podobieństwa. Nie można jednak bezpośrednio wskazywać ich, bo czynniki zmęczenia nie są takie same. Jednak patrząc na nitkę toru, fizykę samochodów i mentalne podejście - jest tak samo.

Co to oznacza? Tyle, że te dyscypliny mogą się uzupełniać. Tylko tyle i aż tyle. Zależy, z której strony na to spojrzeć.

Nawet jeśli można się między nimi "przełączać" i to naprawdę na wysokim poziomie, to nie są takie same, a różnic jest sporo. Gdyby jednak ocenić, w czym jedno drugiemu może pomóc, a nie bezpośrednio porównywać, robi się inna rozmowa.

Może nie wszyscy zdają sobie sprawę, ale simracing to nie tylko cykl Wirtualnych GP. To była zabawa i szkoda, że wypaczyła niektórym osobom spojrzenie na to, co może być wręcz użyteczne i przyszłościowe. Motorsport ma tę niesamowitą zaletę, że da się go przenieść do komputerów i odwzorować przynajmniej część tego, co dzieje się w prawdziwym aucie. To dużo.

David, który - takie odniosłem wrażenie - też jest lekko sceptyczny i jako fizjolog podkreśla znaczenie czynników zmęczenia, sądzi, że psychologia i technologia mogą poprawić podejmowanie decyzji w stresie u kierowców w taki sposób, w jaki pomogły amerykańskim żołnierzom. Brzmi poważniej niż odbijanie się od ścian w wirtualnym Monako, prawda?

Natomiast spokojnie, to przyszłość. Nas teraz bardziej interesuje, czy skoro Hamilton nie grał, to rozbije się w Austrii, a Verstappen nie, bo upalał codziennie. Więc odpowiedź brzmi - nie. Mowa tu o minimalnych różnicach, przyprawianiu do smaku, wyciskaniu czegoś dodatkowego i długim procesie. Ci kierowcy są zbyt dobrzy, by doszło do czegoś takiego tylko z tego powodu. Chociaż rozbić się oczywiście mogą, tak po prostu.

David wspomniał, że interesująco będzie zobaczyć, czy wystąpią jakiekolwiek różnice między tymi kierowcami, którzy trenowali wirtualnie oraz tymi, którzy tego nie robili. Jednak mając na uwadze to, że Lewis przejechał już cały dzień na torze, a Max nie - sytuacja mocno się komplikuje.

Ważne jest jednak powiedzenie tego wprost - nawet jeśli w świecie wirtualnym da się coś zyskać, będą to głównie umiejętności psychologiczne. Pracując w fabryce na symulatorze z dobrze skorelowanymi danymi, można już skupić się nad innymi aspektami, ale będzie to bardziej budowanie "przyjaźni" z szeroko pojętą konstrukcją niż budowanie szybkości. Poza tym to chyba już znacznie więcej niż sama jazda w symulatorze.

Technologia się rozwija, więc i symulatory (te domowe i w fabrykach) będą coraz lepsze, jak i pozwolą na więcej. Rozwijać będzie się też sposób ich wykorzystania, o czym świadczą m.in. wypowiedzi Davida i psychologiczne aspekty motorsportu.

Może to jest nawet ciekawszy kierunek niż gonienie za rzeczywistością, do której bez przeciążeń zawsze będzie kawałek? Znów można byłoby się kłócić, gdzie jest granica czystego simracingu, a gdzie to po prostu nowoczesny trening. Z drugiej strony - to nie musi sobie wzajemnie przeszkadzać.

Symulatory to świetna zabawa, gry też. Dla niektórych tylko rozrywka, dla innych sposób na sportowe życie. Jednocześnie to narzędzie, które ma wielki potencjał. Nie można tego pomijać tylko dlatego, że kilku gości jeździło po ścianach w Monako i to w grze, której do symulatorów daleko. Chociaż w niej tak psychologicznie też da się coś poczuć.

Skoro motorsport daje tę fantastyczną możliwość odwzorowywania wielu rzeczy wirtualnie, to kwestią czasu jest, aż ktoś znajdzie w tym narzędziu kolejną przewagę. Zapewne małą, która z beztalencia nie zrobi Schumachera, ale jednak przewagę.