Dobrze jest czasem pomylić się w przewidywaniach i pozytywnie zaskoczyć rzeczywistością. O ile żółte flagi widywaliśmy często pod koniec wyścigu, to znów oglądaliśmy jedną z ciekawszych rund tej kampanii.
Zwycięzcą okazał się Alex Palou, który został tym samym drugim kierowcą triumfującym w tym sezonie więcej niż raz po Josefie Newgardenie. Nikt poza nim nie zdobył jeszcze dwóch pole position z rzędu. Hiszpan w pierwszym majowym wyścigu na Indianapolis Motor Speedway dzięki zwycięstwu wdarł się na pierwsze miejsce klasyfikacji generalnej i od tamtego czasu widujemy jego imponującą formę. Ja jednak uważam, że już od pierwszych rund można było go stawiać w gronie najlepszych choćby przez wykręcanie najszybszych kółek w wyścigach. Tempo w bolidzie nr 10 było zawsze, a teraz mamy szczęście obserwować, jak towarzyszą dobrej dyspozycji samochodu wyniki.
W minionym już weekendzie wyścigowym natomiast mieliśmy do czynienia z dominacją młodego zawodnika nad resztą stawki. Przez fakt korzystania przez wszystkie zespoły z jednego nadwozia Dallary niemożliwym jest raczej zdobycie wielkiego szlema (pole position + prowadzenie od startu do mety + najszybsze okrążenie w wyścigu) w Indy, ale jeśli już szukać części wspólnych między Detroit a Montmelo pod Barceloną, to jedną z nich jest na pewno totalna dominacja zwycięzców.
Penske, choć nie jest najszybszym autem tego sezonu, wygrało już trzy wyścigi - raz za sprawą McLaughlina i dwukrotnie Newgardena. W cieniu Bus Bros pozostawał dotąd Will Power, aktualny i niepowalający formą mistrz. Nawet jego pojedyncze podium było traktowane w kategoriach “jak on się tam znalazł?”. Tym razem jednak Australijczyk opatentował umiejętność wyprzedzania w trzecim zakręcie po wewnętrznej i bezsprzecznie był najlepszym kierowcą zespołu oraz paradoksalnie jedynym, który nie zakwalifikował się do Fast 6 w sobotę. Często Will rozkręcał się w dalszej części sezonu, ale tym razem nie wiem, co musiałoby się stać, by obronił mistrzostwo. Choć jak to mówił Michael Scott: “Well, well, well. How the turntables…”.
Jeśli któraś z sytuacji mogłaby nie mieć miejsca, to tym razem padłoby na Caluma Ilotta wjeżdżającego w tył bolidu Kyle’a Kirkwooda na początku wyścigu. Szkoda obu kierowców, bo choć Kyle zakończył zmagania na szóstej pozycji, to mógłby przecież czas przebijania się z końca stawki spożytkować na walkę z McLarenami i Dixonem. Bolidy Juncos Hollinger wyglądały przyzwoicie na ulicach Detroit, o czym świadczy czternaste miejsce Agustina Canapino. Ilott ze swoim talentem mógł znów wykręcić wynik ponad stan, a wyeliminował się z wyścigu już na samym początku.
Flavor Flav, amerykański raper, członek hip-hopowego składu Public Enemy, popularyzator postaci hypemana i fan nr 1 Willa Powera w ten weekend (fot. IndyCar).
Hasło “rozbił bolid za samochodem bezpieczeństwa” nieodłącznie kojarzy się z Romainem Grosjeanem. I faktycznie, Phoenix (dalej zastanawiam się, jak można wpaść na pomysł forsowania ksywki o genezie opartej na wypadku, w którym Francuz po własnym błędzie mógł stracić życie i zostawić swoją rodzinę - po prostu nie ma w tym nic poetyckiego) znów nie ukończył wyścigu z własnej winy, zaliczając kraksę już czwarty raz w tym sezonie. To jednak nie on, a Graham Rahal rozbił się pod pace carem, udowadniając, że niezakwalifikowanie się do Indy 500 nie było przypadkiem.
Wróćmy jednak do Andretti Autosport - zespołu, którego auto jest fenomenalnie przygotowane do walki o czołowe miejsca nie tylko w kwalifikacjach, ale też wyścigu, a jednocześnie ekipy, w której największym problemem są kierowcy. Kyle Kirkwood ma pecha od początku sezonu. Jest to jego pierwszy rok w nowych barwach, ale zarówno Long Beach, jak i niedzielne Detroit pokazują, że złote dziecko amerykańskiego motorsportu ma najmniejsze tendencje do popełniania błędów ze swojej winy. Devlin DeFrancesco nie istnieje i nie może nas skrzywdzić, a kibice odliczają dni do momentu, w którym zespół należący do rodziny o włoskich korzeniach nareszcie wystawi nie 3.5, a 4 samochody z ciekawym kierowcą w składzie. Lundgaard? Ilott? Rosenqvist?
Colton Herta nie jest już nawet liderem Andretti. Tym razem skończył na 11. miejscu, przebijając się z 24. pozycji na starcie po tym, jak nie prezentował tempa w kwalifikacjach, które pozwalałoby mu awansować do drugiej rundy. Na próżno szukać go w tym sezonie na podium, a jeśli były kiedyś argumenty za tym, by superlicencja nie zawsze decydowała o obecności w F1, to dziś takowych już nie ma.
Colton jest w trudnej sytuacji. Nie zmieni zespołu, bo jest twarzą Andretti, a jego ojciec również jest tam bardzo mocno zaangażowany (m.in. sponsoring samochodu #98 czy pozycja inżyniera wyścigowego Kyle’a Kirkwooda). A jeśli nawet szukać miejsca poza obecną stajnią, to z taką dyspozycją nie zatrudni go Penske, Chip Ganassi czy nawet McLaren, który dopiero co rozszerzył swój zespół do trzech samochodów. Quo vadis, Colton?
Załamany Romain Grosjean po rozbiciu samochodu w wyścigu (fot. IndyCar).
Ostatnią wartą omówienia kwestią jest McLaren (bo szkoda czasu na beznadziejne A.J. Foyt i znów rozbitego Sting Ray Robba). Pamiętacie czasy, gdy Pato O’Ward był liderem klasyfikacji generalnej z dwoma drugimi miejscami, które równie dobrze mogłyby być jego zwycięstwami? No to… wiadro zimnej wody, bo sympatyczny (choć w wywiadach nie za bardzo) Meksykanin jest już piąty w generalce po tym, jak nie ukończył dwóch ostatnich rund.
W Detroit zmagania zakończył w okolicach 30. okrążenia, ewidentnie nie wyznaczając sobie realistycznego celu i na siłę chcąc wyciągać z bolidu 110%. Jasne, ściganie polega na walce o zwycięstwo, ale Palou i Power byli za szybcy, a O’Wardowi przez gorącą głowę uciekło kolejne P3. Zamiast wywozić jak największe zdobycze punktowe z Indy 500 i Detroit, dwa razy sam zabrał sobie podium. Tyle mówi się, że w IndyCar wygrywa się stabilną formą, ale lider McLarena jest aktualnie zaprzeczeniem tego twierdzenia. To co, korepetycje u kierowców Chipa Ganassiego?
Nie koniec jednak dziwnych zachowań kierowców jeżdżących dla brytyjskiej marki. Podium padło łupem Felixa Rosenqvista, choć przez większość wyścigu to Alexander Rossi okupował wyższe lokaty. I żeby nie było, jestem fanem walki na torze, nawet w ramach jednego zespołu, ale oglądając świętującego Rosenqvista czułem się… niezręcznie.
McLaren mógł dowieźć trzecie i czwarte miejsce w kolejności: Rossi, Rosenqvist. W końcówce wyścigu Felix postawił nie po raz pierwszy twarde warunki zespołowemu koledze i wywiózł go na tyle szeroko, że ten stracił w ogólnym rozrachunku pozycję kosztem Scotta Dixona. To dość samolubne zachowanie i nawet jeśli w IndyCar nie istnieje pojęcie klasyfikacji konstruktorów, to Rossi stracił przez Rosenqvista punkty, na co widocznie był wściekły po wyścigu i o czym niemal na pewno powie w swoim podcaście z Jamesem Hinchcliffem.
Detroit za nami, a kolejna runda IndyCar dopiero za dwa tygodnie na Road America, czyli dla odmiany nie na owalu, nie na ulicach, a na zwykłym torze. Oby i tym razem była to przednia zabawa!