Dwa mistrzostwa w trzy lata to imponująca statystyka, ale zdominowanie stawki niemalże jednakowych bolidów to ogromne osiągnięcie.
Alex Palou wielkim kierowcą jest i rozwiał tym sezonem wszelkie wątpliwości. To jeden z najlepszych sezonów pojedynczego zawodnika od wprowadzenia w IndyCar unifikacji. Hiszpan swoimi występami sprawił, że czasem zastanawialiśmy się, czy oglądamy Indy, czy jednak Formułę 1 z genialnym Maxem Verstappenem. Przez lata widowisko zapewniał specyficzny system punktowy, sprzyjający walce o mistrzostwo do samego końca. Wystarczyło dowozić wyniki w czołowej piątce lub dziesiątce regularnie i nie skupiać się aż tak bardzo na podiach lub zwycięstwach. Alex pokazał w tym roku, że przeciętność go nie interesuje, a wygrany wyścig nie jest sprawą drugorzędną.
Bolid nr 10 i Palou sprawili, że przez moment zapomnieliśmy, że czasy różnorodności nadwozi i silników w IndyCar minęły. Niestety, ale seria w obecnym kształcie to genialne ściganie i utalentowana stawka, ale na próżno tam szukać ogromnych inwestycji i milionów od Marlboro. Doskonałym przykładem jest nadwozie Dallary, które spędza z nami już 11. sezon i tylko pakiety aerodynamiczne są w nim modyfikowane. Układ hybrydowy zostanie wprowadzony dopiero w przyszłym roku, a zmian silników z 2.2 L V6 na 2.4 L zaniechano właśnie na rzecz rozwoju hybrydy.
Wyczyny Alexa niewątpliwie zwiększyły zainteresowanie serią poza Ameryką. Częsty brak kolizji godzin transmisji był odpowiedzialny za to, że wielu kibiców F1 decydowało się obejrzeć jeszcze “coś”. To jak z pasjonującym serialem na Netflixie - zaczynasz po południu, a wieczorem zamawiasz na szybko pizzę, bo tak wciągnęła Cię fabuła. Jednocześnie każda seria z udziałem bolidów na swój sposób zawsze będzie przyciągać. W końcu forma jest przystępna - wyścig trwa około dwie godziny, a bolid zawsze będzie intrygował bardziej niż nawet najpiękniejsze GT. To proste - mówisz: bolid, myślisz: tor.
Alex Palou świętuje mistrzostwo z zespołem (fot. IndyCar).
Sezonem 2023 Palou przesłał jasną wiadomość do reszty stawki: musicie robić więcej niż dotychczas, by mnie pokonać. Jeśli tego nie zrobicie, za rok znów zdobędę tytuł, zanim skończy się sezon. Nie ma powodów, by mu nie wierzyć - nikim innym nie interesowała się realnie F1. Żaden z talentów młodego pokolenia nie pokonał starej gwardii IndyCar. Do 2021 roku Dixon, Newgarden, czy ostatnio Power i Pagenaud byli tylko sporadycznie pokonywani przez O’Warda, czy Hertę. Alex natomiast zachwiał nawet hierarchią w Chip Ganassi, drugi już raz odbierając Dixonowi potencjalne wyrównanie rekordu mistrzostw serii.
Jeśli to był Wasz pierwszy sezon z Indy, zostańcie na dłużej. Doczekacie końca kariery Dixona, będziecie świadkami wymiany pokoleniowej w Ganassi i Andretti, a przy odrobinie szczęścia doczekacie czasów, w których do ścisłego topu awansuje McLaren lub RLL. Era “starych dziadów z Ameryki” minęła, a coraz częściej do głosu dochodzą młodzi. Macie szansę zobaczyć, jak zdobywają swoje pierwsze zwycięstwa, a może nawet mistrzostwa.
Marcus Ericsson, który po sezonie zwiąże się z Andretti Autosport, gratuluje zwycięstwa w Portland i zdobycia tytułu Alexowi Palou (fot. IndyCar).
Jeśli mowa o pozostałych, wartych odnotowania fragmentach wyścigu, to aż trzy kary zanotował Kyle Kirkwood, ale i tak ukończył najwyżej spośród wszystkich zawodników Andretti. Grahama Rahala pokonała strategia, na co sam zwracał uwagę pod koniec swojemu strategowi. Romain Grosjean tym razem nie zawinił, ale zakończył po kraksie z pierwszego okrążenia, której był ofiarą, a Marcus Ericsson znów czuł się jak ryba w wodzie, wyratowując się z twardych walk z innymi kierowcami i unikając zniszczenia samochodu poza torem. Świetne wyniki w pierwszej dziesiątce zanotowali David Malukas łączony z McLarenem i Rinus VeeKay, który bezsprzecznie zaliczył najlepsze zawody sezonu i zakończył zmagania na szóstej pozycji.
Na finisz wpływ miało caution, wywołane na 27 kółek przed końcem przez Agustina Canapino. I tu możemy przejść do najbardziej elektrycznego kierowcy całego wyścigu. Zanim jednak wyrażę swoje zdanie o Felixie Rosenqviscie, z kronikarskiego obowiązku zaznaczę, że Scott Dixon dopełnił podium i dość negatywnie wypowiedział się na temat decyzji sędziów o neutralizacji, argumentując swoje zdanie tym, że zabrano mu możliwość walki. Żeby jednak nie było - Dixon nie stwierdził, że dokonania Palou nadają się tylko do Wikipedii i nie zabrakło z jego strony słów uznania do rywala.
Drugi zmagania ukończył Rosenqvist z McLarena i znów sprawił, że czułem się źle, oglądając go na podium. Przez cały wyścig traktował swoich kolegów zespołowych jak największych rywali, wykonywał ryzykowne i manewry mogące skończyć się rozbiciem nie tylko swojego auta. W takich właśnie okolicznościach osiągnął swój najlepszy wynik w sezonie.
Walka Alexandra Rossiego z Felixem Rosenqvistem (fot. IndyCar).
To już nie pierwszy raz, gdy Felixowi zależy bardziej na swoim niż zespołowym wyniku. I z jednej strony Indy to nigdy nie były mistrzostwa konstruktorów, ale już mieliśmy w tym sezonie sytuację, gdy na bratobójczej walce Rosenqvista z Rossim skorzystał Dixon i dopełnił podium. Nie wiem, czy chciał pokazać, że zasługuje na pozostanie w ekipie, czy miał dość bycia traktowanym jako najgorszy kierowca składu, ale fakty są takie, że poza pole positions w Teksasie i pojedynczymi podiami to nigdy nie był poziom McLarena. Jasne, Felix zasługuje na pozostanie w stawce i nie dziwi fakt, że zatrudniło go Meyer Shank, ale też nie bez powodu już w zeszłym sezonie miał się pożegnać z brytyjską stajnią. Teraz pozostaje nam czekać na potwierdzenie Davida Malukasa i czwartego samochodu, zarządzanego przez Juncos Hollinger i McLarena, oczywiście z Callumem Ilottem za kierownicą.
Może to przez to, że Laguna Seca to mój ulubiony tor w całym kalendarzu, ale zapraszam na ostatnią rundę. Jak rozstawać się z Indy, to w Kaliforni!