Tytuł niezbyt innowacyjny, ale przecież nie musi być. Innowacyjność widzimy za to w sposobach w jaki “powracają” przeróżne serie wyścigowe.

Koronawirus uderzył wszystkich na różny sposób, także w motorsporcie. Niektóre serie, jak NASCAR Cup Series czy Virgin Australia Supercars Championship, zdążyły w większym lub mniejszym stopniu zacząć swoje sezony. Inne, jak DTM, dopiero szykowały się do pierwszych rund tylko po to, by nagle zacząć nerwowo modyfikować kalendarze. Jest też grupa do której należy Formuła 1 - grupa mistrzostw, które musiały się wstrzymać tuż przed tym kiedy chciały zacząć (IndyCar też jest w tym gronie).

Każda z nich musiała się uporać z innymi problemami. Formuła 1 ma teoretycznie najtrudniej - w końcu to najpopularniejsza seria, więc przyciąga najwięcej uwagi. Jedna wpadka (jak tragikomedia w Melbourne) może być bardzo kosztowna wizerunkowo. Dlatego też nie powinno dziwić, że w Austrii wszyscy chuchają i dmuchają na zimne, każdy dwa metry od siebie mając założone maseczki.

Do tego dochodzi największa bolączka - kwestia podróży. W normalnej sytuacji możliwość odwiedzenia 21 różnych państw jest fantastyczna, wprowadza różnorodność itd. W czasach koronawirusowych, im więcej krajów chcesz odwiedzić, tym masz większy problem. Czy dane państwo wpuści cały cyrk F1 - jeżeli tak, to czy kwarantanna będzie wymagana czy nie? Ile osób może być na zawodach?

To może być powodem dlaczego znamy tak “skromny” kalendarz - odwoływanie wyścigów nie będzie mile widziane, a też nie ma co obiecywać “gruszek na wierzbie” jeżeli nie ma się pewności, że one rzeczywiście wyrosną. 

Jako pierwsze wróciło NASCAR. Biorąc pod uwagę fakt, że sytuacja koronawirusowa w Stanach Zjednoczonych nie należy do wiele pozytywnych, wiele osób pukało się w czoło co też ci głupi Amerykanie robią. A okazuje się, że jednak nie są tacy bezmyślni.

Od maja, kiedy po raz pierwszy kierowcy NASCAR wrócili na tor, były tylko dwa potwierdzone przypadki COVID-19 u dwóch pracowników zespołu Stewart-Haas Racing. Nie były to jednak osoby jeżdżące na wyścigi.

NASCAR podeszło dosyć radykalnie do całego “projektu”. Pierwsze wyścigi odbywały się w okolicach Karoliny Północnej, gdzie zespoły NASCAR Cup Series mają swoją siedziby. Do tego całkowicie zrezygnowano z treningów oraz kwalifikacji (z wyjątkiem Coca-Cola 600). Cel był prosty - zespoły i kierowcy mają przyjechać na tor, pojechać wyścig i udać się do domów tego samego dnia. Z biegiem czasu zaczęły się pojawiać bardziej odległe obiekty w kalendarzu, a kierowcy zostawali już na noc w hotelach. Dalej jednak nie ma ani treningów, ani kwalifikacji.

To samo w sobie powoduje problem - jak przygotować samochód? Fakt faktem żaden nowy tor nie pojawił się w kalendarzu względem poprzedniego sezonu, ale i tak - jak ustawić samochód pod zupełnie nowe warunki bez przetestowania ich wcześniej?

Aby dać szansę zespołom na wprowadzenie poprawek, w początkowych fazach wyścigów pojawiły się “planowe neutralizacje” (competition cautions). Nie jest to bardzo lubiane rozwiązanie przez kibiców, ale dla zespołów jest ono niezwykle cenne.

Skoro nie ma kwalifikacji, to jak ustalać pozycje startowe? Tu też NASCAR miało pole do popisu. Jeżeli na danym torze odbywa się tylko jeden wyścig, to kolejność jest losowana - stawka jest dzielona na grupy względem klasyfikacji, a następnie wewnątrz nich losuje się kolejne pozycje. Jeżeli na danym torze ścigano się dwa razy, to przy drugim wyścigu odwracano pierwszą dwudziestkę względem wyników poprzedniego starcia.

Dodatkowo pojawiły się krótsze dystanse podczas wyścigów, które odbywały się w środowe wieczory (w Polsce były to czwartkowe godziny wczesnoporanne). To kibicom już się podobało - od lat sugeruje się, żeby “skompresować” kalendarz przesuwając kilka wyścigów na środek tygodnia, a także, by nie robić z wszystkich wyścigów 3-4 godzinnych (czasem) męczarni.

Ponieważ NASCAR było pierwsze, to musiało także być pionierem. W końcu to oni byli “królikiem doświadczalnym”. Na trybunach pojawiły się banery reklamowe, wywiady robiono za pomocą drugiego mikrofonu na kiju, zwycięzca celebruje sam (chociaż ostatnio pojawili się po raz pierwszy mechanicy) w victory lane mając podstawione trofeum, a komentatorzy do tej pory siedzą w studiu w Charlotte (nawet kiedy ścigano się na Charlotte Motor Speedway). Prawdopodobnie największą innowacją w kwestiach organizacyjno-telewizyjnych było zmodyfikowanie całego ceremoniału przedwyścigowego. Dalej był hymn, dalej była modlitwa, dalej była komenda do startu silników, ale teraz były one nagrywane, a nie odbywały się na torze. Na dodatek w ostatnich tygodniach zaczęto wpuszczać na tor grupki kibiców (na All Star Race na Bristol Motor Speedway ma być ich już 30 tysięcy).

Radykalnie do tematu podeszło także IndyCar. Co prawda tam są treningi i kwalifikacje, a Leigh Diffey i reszta siedzą na torze, ale podczas wyścigu na Texas Motor Speedway (który był krótszy niż oryginalnie planowano) seria wymusiła limit długości stintu, ponieważ Firestone nie przygotowało nowych mieszanek na ten tor.

Ciekawe podejście zaprezentowała także australijska Supercars. Kiedy ogłoszono nowy kalendarz (który miał przeciągnąć się do 2021 roku), pojawiły się także ekstremalne wręcz zmiany na pierwszą rundę po “powrocie” na Sydney Motorsport Park. Trzy dosyć krótkie wyścigi (krótsze niż godzina), zaledwie 5 kompletów opon (a były jeszcze kwalifikacje do każdego wyścigu!), ograniczenie liczby pistoletów do zmiany opon w użyciu z 4 do 2 i przede wszystkim ograniczenie dostępu do telemetrii.

Dzięki temu mieliśmy prawdopodobnie jedną z najbardziej ekscytujących rund we współczesnej historii serii. Zamiast totalnej dominacji czołowych ekip, mieliśmy niespodzianki jak wygrana Nicka Percata w jednym z wyścigów. Zespoły musiały ryzykować z oponami - zmienić dwie, czy może cztery? Jechać kwalifikacje na świeżych, czy może używanych gumach?

Po wyścigach było podium, ale nie do końca. Kierowcy podjeżdżali do tabliczek ze swoimi pozycjami, a tam czekały na nich już ich pucharki.

Najciekawsze w australijskim podejściu jest prawdopodobnie fakt, że seria nie wprowadziła rygorystycznego nakazu noszenia maseczek. Część zespołów je za to wprowadziła u siebie. Prawdopodobnie jest to związane z tym, że sytuacja koronawirusowa Australii zdaje się być jedną z “lepszych”. To nie oznacza jednak, że się nie pogarsza - właśnie z tego powodu kolejna runda Supercars odbędzie się ponownie na Sydney Motorsport Park.

I na koniec Formuła E, która z jednej strony była w najlepszej sytuacji, a z drugiej - w najgorszej spośród wszystkich topowych serii. Najlepszej, bo im wystarczyły zaledwie dwie rundy by móc formalnie zakończyć sezon. Najgorszej, bo seria uporczywie się trzyma swojej głównej wizji ścigania się w centrach miast, a mało które będzie gotowe zamknąć kilka ulic tylko po to, aby zrobić imprezę tylko dla telewizji.

Stąd też “super-tydzień” w Berlinie - w zasadzie “super-ponad tydzień”. Sześć wyścigów w dziewięć dni na lotnisku Tempelhof.

Aby jednak urozmaicić ten okres, wyścigi zostaną podzielone na trzy “pary” - każda z nich będzie się odbywać na innej konfiguracji. Na razie nie wiemy kiedy zostaną one zaprezentowane, ale Stoffel Vandoorne już zasugerował, aby nie ujawniać ich aż do momentu kiedy kierowcy będą w stolicy Niemiec by nie mogli katować ich na symulatorach.

Jak widać, wizji jest wiele. Oczywiście, że będą się one przenikać, ale cele dla wszystkich są dwa: przeprowadzić sezon oraz uniknąć nagłówków w stylu “motorsport zaraża koronawirusem”.