Czasem można się spotkać z prześmiewczym określeniem ''piękną zimę mamy tej wiosny'' w momencie, kiedy mamy powiedzmy kwiecień, a tu nagle spada śnieg. Mieszkańcy Indianapolis mogą obecnie mówić, że mają piękny maj w sierpniu - rusza Indianapolis 500.

Tylko dwie wojny światowe przerywały ponad stuletnią tradycję organizowania wyścigu na dystansie 500 mil w miejscowości Speedway w stanie Indiana. W tym roku, na szczęście, uda się przeprowadzić jeden z najbardziej znanych wyścigów aut open wheel na świecie, tylko, że nie będzie to w pełni Indianapolis 500, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni. 

Pusty największy stadion świata

Przede wszystkim - ze względu na porę roku - od 1911 roku Indianapolis 500 odbywało się w maju. Data rozgrywania tego wyścigu jest tradycyjnie związana z obchodami Dnia Pamięci (Memorial Day), poświęconemu pamięci wszystkich poległych amerykańskich żołnierzy. Stąd też cały ceremoniał wojskowy, towarzyszący startowi z odegraniem utworu “Taps”, znanego przede wszystkim z pogrzebów poległych żołnierzy.

W maju większość państw świata była oczywiście pośrodku surowych obostrzeń, tak więc przeprowadzenie międzynarodowej imprezy, jaką jest Indy, było kompletnie niemożliwe. Udało się przenieść wyścig na sierpień. Początkowo Indianapolis Motor Speedway, należące od końcówki zeszłego roku (podobnie jak całe IndyCar) do Rogera Penske, szefa i założyciela Team Penske, planowało powitać w swoich progach kibiców. Przez długie tygodnie tor w Indianie był przystosowany pod normy sanitarne (jak wyznaczenie miejsc na których można usiąść). Pierwotnie zakładano zapełnienie Indianapolis w 50% normalnej pojemności (ponad 300 tysięcy osób). Po rozmowach z lokalnymi władzami oraz służbami sanitarnymi zmniejszono to do 25%. Ostatecznie stanęło na tym, że nikt nie będzie mógł oglądać “największego spektaklu w wyścigach” z trybun czterokilometrowego owalu.

Magiczna trzydziestka trójka

Z Indianapolis 500 wiąże się wiele tradycji - picie mleka przez zwycięzcę, przelot samolotów wojskowych czy odśpiewanie “Back Home Again in Indiana” przed startem. Prawdopodobnie najważniejsza dotyczy jednak samych startujących - 33 kierowców w 11 rzędach po 3 w każdym. W ostatnich latach chętnych do startu często było więcej niż miejsc, co przyczyniało się do historii pełnych radości (jak łzy Pippy Mann, która w 2019 roku zakwalifikowała się pierwszego dnia po tym, jak rok wcześniej nie zakwalifikowała się wcale, czy euforia w Juncos Racing podczas tej samej edycji, kiedy Kyle Kaiser na szybko odbudowanym bolidem w ostatniej chwili zapewnił sobie miejsce w stawce), jak i pełnych dramaturgii (brak kwalifikacji w 2018 roku dla Jamesa Hinchcliffe’a, który dwa lata wcześniej zdobył pole position, czy Fernando Alonso w 2019 roku jako następstwo tragikomedii, jaką był start McLarena przy wsparciu Carlina).

Tym razem były obaw,y czy w ogóle uda się zebrać 33 śmiałków. Pandemia koronawirusa, a częściowo także zamknięcie wyścigu na kibiców, sprawiła, że wiele zespołów nie była w stanie zebrać funduszy na start. Na całe szczęście na liście startowej znalazło się równo 33 kierowców. Jako, że tegoroczne Indianapolis 500 będzie się cieszyło sporym zainteresowaniem ze względu na trzeci (a dokładniej drugi) start pewnego Hiszpana, poznajmy tegoroczną stawkę.

Wyścigowe imperia

14 z 33 zgłoszeń związanych jest z trzema panami - Rogerem Penske, Chipem Ganassim oraz Michaelem Andrettim. Trójka ta praktycznie dzieli i rządzi amerykańskim motorsportem. W ostatnich 20 latach tylko cztery razy zwyciężali kierowcy innych ekip.

Listę startową otwiera dwukrotny mistrz serii Josef Newgarden z Team Penske. Amerykanin jest jednym z najlepszych kierowców ostatnich lat, jednak wciąż brakuje mu zwycięstwa w tym najważniejszym wyścigu. Zupełnie inaczej wygląda to u jego kolegów zespołowych - Will Power oraz Simon Pagenaud wygrywali odpowiednio w 2018 i 2019 roku.

Twarz Helio Castronevesa znajduje się trzykrotnie na Borg-Warner Trophy. Jeżeli Brazylijczyk wreszcie wygra po raz 4 (od ostatniego zwycięstwo minęło już ponad 10 lat, a to będzie jego 20 start w Indianapolis), to dołączy do AJ Foyta, Ala Unsera i Ricka Mearsa, którzy prowadzą w tabeli wszechczasów, mając po 4 zwycięstwa każdy.

Chip Ganassi, jak już odpala Twittera, to głównie po to, by poinformować świat o wygranej jednego ze swoich kierowców z dopiskiem “Lubię zwycięzców”. Jego ekipa wystawi w tym roku trzy bolidy - najwięcej uwagi będzie z całą pewnością przyciągał ten z numerem 10. Scott Dixon wygrał w Indianapolis tylko raz - w 2008 roku. Czterdziestoletni (!) Nowozelandczyk jest prawdopodobnie w najlepszej formie od lat. Na sześć do tej pory odbytych wyścigów wygrał trzy. Z rzędu. 

Dixon wygrał trzy pierwsze wyścigi sezonu, a kto wygrał czwarty? Drugi z kierowców Chip Ganassi Racing - Felix Rosenqvist. Co prawda miało to miejsce na drogowym torze Road America, jednak zarówno Felixa, jak i jego rodaka Marcusa Ericssona, nie wolno lekceważyć. Obaj w swojej dotychczasowej amerykańskiej karierze radzili sobie całkiem nieźle na owalach, więc zdecydowanie można brać ich za faworytów.

Andretti Autosport formalnie wystawia tylko 4 auta, jednak praktycznie Michael Andretti ma do swojej dyspozycji aż siedmiu kierowców. W “głównym” zespole startuje dwóch zawodników, którzy poznali smak mleka z Indiany - Ryan Hunter-Reay (2013 rok, pierwsze od 8 lat zwycięstwo dla kierowcy z USA) oraz Alexander Rossi (2016 rok, pierwszy debiutant od 2001 roku, który wygrał), a także wspomniany wcześniej James Hinchcliffe (jadący tylko w wybranych wyścigach sezonu) oraz Zach Veach.

Nie można jednak zapominać o ekipach stowarzyszonych. Colton Herta z Andretti Harding Steinbrenner Autosport przebojem wdarł się do IndyCar, wygrywając w swoim zaledwie 3 starcie. Jack Harvey w tym roku po raz pierwszy rywalizuje w całym sezonie wraz z Meyer Shank Racing (with Andretti Technologies) i do tej pory okazjonalnie się pojawiał w czołówce. Jest też Marco Andretti, przedstawiciel trzeciej generacji kierowców z rodu Andrettich, który prawie wygrał w swoim debiucie w 2006 roku. W ostatnich latach jest jednak cieniem samego siebie i nawet strategiczny geniusz Bryana Herty (ojca Coltona) mu nie pomaga. Przynajmniej może się pochwalić prawdopodobnie najdłuższą nazwą zespołu w motorsporcie - Andretti-Herta Autosport w/ Marco Andretti & Curb-Agnajanian. Jako ciekawostkę można dodać, że jego małżonką jest Marta Krupa, siostra Joanny.

Bohater Indiany

Mimo, że ani razu nie zwyciężyli, to w gronie faworytów trudno nie umieścić zawodników Ed Carpenter Racing. W ostatnich trzech edycjach każdy z trzech bolidów tej ekipy kwalifikował się w pierwszej jedenastce. Szef i założyciel zespołu, Ed Carpenter we własnej osobie, od 2017 roku nie opuszcza pierwszego rzędu startowego. Pochodzący wprost z Indianapolis kierowca trzykrotnie zdobywał pole position, jednak wciąż brakuje mu szczęścia w wyścigu. Ciekawe czy pomoże mu fakt, że w tym roku Carpenter na swoim aucie będzie miał amerykańskie siły kosmiczne...

W tegorocznej edycji pomagać mu będzie wyjątkowy duet. Rinus VeeKay to pierwszy debiutant o którym wspominamy. Rok temu Holender spisywał się fenomenalnie w Indy Lights (odpowiednik Formuły 2), a w swoim debiutanckim sezonie radzi sobie dosyć dobrze. Co prawda nie jest jeszcze tak uwielbiany jak Max Verstappen, ale gdyby udało mu się wygrać “pięćsetkę” w 30. rocznicę pierwszej wygranej jego rodaka, Arie Luyendyka, to kto wie czy nie powstałaby pieśń o “super Rinusie”.

Ostatni bolid stajni Carpentera należeć będzie do Conora Daly. Amerykanin jest powszechnie lubiany wśród kibiców IndyCar, jednak praktycznie zawsze brakowało dla niego miejsca w topowej ekipie. Po dwóch latach przerwy Daly ma fotel na pełny sezon - tak jakby, bo reprezentuje dwie różne ekipy (Ed Carpenter Racing i Carlin) w trzech różnych bolidach (#20 na torach drogowych zastępując Carpentera, #59 za Maxa Chiltona na owalach z wyjątkiem Indianapolis 500 oraz w #47 właśnie teraz). W Iowa zdobył swoje pierwsze pole position w karierze (i to w Carlinie!), więc reprezentując ekipę, która historycznie świetnie się spisuje w Indianie, powinniśmy spodziewać się, że będzie wysoko.

Świetny kierowca = świetny szef zespołu?

O wygraną w tegorocznej edycji postarają się także reprezentanci ekip należących do dwóch byłych zwycięzców Indianapolis 500 - AJ Foyt Enterprises oraz Rahal Letterman Lanigan Racing.

Bobby Rahal, podobnie jak Michael Andretti, zatrudnia u siebie swojego syna - Grahama, jednak w porównaniu do Marco, mąż znanej z wyścigów dragsterów Courtney Force (inna amerykańska dynastia w motorsporcie) wciąż jest w czołówce. Mimo to większe szanse na zwycięstwo ma jego kolega zespołowy Takuma Sato. Japończykowi udało się wygrać Indy 500 w 2017 roku i praktycznie rokrocznie pojawia się na topowych pozycjach. Jeżeli w końcówce będzie w okolicach pierwszego miejsca to możecie być pewni, że zrobi wszystko by je zdobyć. Współpracować z nimi będzie Spencer Pigot, jadący bolidem wystawianym przy współpracy z Citrone/Buhl Autosport.

AJ Foyt to jedna z największych legend IndyCar oraz Indianapolis 500, jednak jego zespół nigdy nawet nie zbliżył się do sukcesów jego założyciela. W ostatnich latach to jedna z najsłabszych ekip w stawce. W jej barwach zobaczymy niezwykle szybkiego, ale też niezwykle często rozbijającego siebie i innych Charliego Kimballa, “weterana” Indy Lights - Daltona Kelletta oraz zwycięzcę Indianapolis 500 z 2013 roku - Tony’ego Kanaana, który po tym sezonie kończy karierę.

Taki duży, taki mały może wygrać w IndyCar

Dużo było o topowych zespołach, ale przecież nie tylko z nich składa się stawka tegorocznego Indianapolis 500. Dale Coyne Racing, mimo, że wystawia trzy bolidy i regularnie pojawia się w walce o pozycje w czołówce, wciąż powszechnie jest uznawane za jeden z "najmniejszych" teamów w padoku. Co prawda w tym sezonie nie pracują już tam czterokrotny mistrz ChampCar, Sebastien Bourdais i jego inżynier wyścigowy za czasów świetności Craig Hampton, ale wciąż Dale Coyne ma solidne podstawy by wierzyć, że któryś z jego podopiecznych może sprawić niespodziankę.

Zdecydowanie to można powiedzieć o ubiegłorocznym debiutancie roku w Indianapolis 500 - Santino Ferruccim. Amerykanin w ostatnich latach stał się prawdopodobniej najbardziej znienawidzonym kierowcą wyścigowym (zwłaszcza wśród europejskich fanów), a jego reputacji z pewnością nie pomogła kolizja na ostatniej prostej wirtualnego wyścigu IndyCar na owalu w Speedway. Czy nam się to podoba, czy nie - Ferrucci może być jednym z faworytów. Od samego początku swojej kariery w IndyCar na owalach spisuje się wyjątkowo dobrze. Przy odpowiednim zbiegu okoliczności + nietypowej strategii od Coyne'a kto wie, czy dwudziestodwu-latek z kręconymi włosami nie trafi wkrótce na Borg-Warner Trophy. 

Drugi regularny kierowca Dale Coyne Racing, Alex Palou, jak na razie zaliczył wyboisty początek kariery w IndyCar, jednak drobne przebłyski jak trzecie miejsce w swoim trzecim starcie na Road America pozwalają mieć nadzieję, że Hiszpan nam namiesza. Z całą pewnością zarówno on, jak i Ferrucci, mogą liczyć na wsparcie oraz doświadczenie Jamesa Davisona. Dla Australijczyka będzie to szósty start w Indianapolis 500, 4. w bolidzie Dale Coyne Racing. 

Z dużymi nadziejami do IndyCar wkraczał brytyjski Carlin. Słynna ekipa juniorska rozpoczęła swoją amerykańską przygodę od Indy Lights, gdzie z marszu odnosili sukcesy. Tak dobrze nie było kiedy przeszli do głównej serii. Ubiegłoroczne Indianapolis 500 było katastrofą dla zespołu Trevora Carlina. Na 3 wystawione bolidy (4, jeżeli liczyć to coś, co robiono z McLarenem) zakwalifikował się tylko jeden prowadzony przez Charliego Kimballa. Tym razem z powodów finansowych swoich sił spróbuje tylko Max Chilton. Nie ma co kompletnie go skreślać - w słynnym wyścigu z 2017 roku to właśnie on prowadził przez największą ilosć okrążeń: 50 z 200. Trzeba jednak dodać, że wtedy reprezentował Chip Ganassi Racing.

Na liście startowej nie mogło się obyć bez Dreyer&Reinbold Racing. Zespół ten od 2013 roku okazjonalnie pojawia się w IndyCar, ale zawsze w Indianapolis. Tradycyjnie w jednym z aut zobaczymy Sage'a Karama. W seriach juniorskich zapowiadał się fenomenalnie - kompletna dominacja w US F2000 (odpowiednik F4), a później także w Indy Lights. Kiedy dostał szansę od Chipa Ganassiego wydawało się, że mamy nową młodą amerykańską gwiazdę IndyCar. Niestety, tak się nie stało. Na szczęście może liczyć na Dreyer&Reynbold Racing, które co roku zapewnia mu miejsce w stawce, a Karam tych okazji już nie marnuje. Wciąż mniewa jednak zbyt gorącą głowę.

Na bazie historii jego kolegi zespołowego, JR Hildebranda, można byłoby nakręcić film. Dramat. Mając za sobą naprawdę udaną karierę juniorską, w 2011 roku zalicza swój pierwszy sezon w IndyCar, a zarazem pierwszy start w Indianapolis 500. Hildebrand jest na dobrej drodze by osiągnąć coś niebywałego - od 2001 roku żadnemu debiutantowi nie udało się wygrać, a od 2006 roku amerykańscy kibice czekali na zwycięstwo ich rodaka. Ostatnie okrążenie, Hildebrand ma pewną przewagę nad drugim Danem Wheldonem. Zostaje mu ostatni zakręt. Niemalże wszyscy na trybunach szykują się do owacji na stojąco dla najnowszego bohatera Stanów Zjednoczonych. Na jego drodze jest tylko dublowany Charlie Kimball. Hildebrand bierze go od zewnętrznej. Traci przyczepność. Ląduje na bandzie. Łamie zawieszenie. Na dwóch kołach dotacza się do mety. Przekracza ją. Jako drugi. Za Wheldonem.

Prawdziwym "kopciuszkiem" w tym gronie jest DragonSpeed. Zespół znany przede wszystkim fanom wyścigów długodystansowych rok temu pierwszy raz spróbował swoich sił w IndyCar i szło im nawet przyzwoicie - przynajmniej zakwalifikowali się do Indianapolis 500. W tym roku ponownie szansę na sukces dostanie Ben Hanley, ale ciężko cokolwiek po nim oczekiwać. 

W pogoni za koroną motorsportu

I na koniec zespół, który chyba najbardziej będzie interesował większość czytelników. Po kilkunastu latach McLaren wrócił do IndyCar z własnym zespołem - tak jakby.

Zamiast budować wszystko od podstaw, stajnia z Woking wkupiła się w Schmidt Peterson Motorsports, jedną z topowych ekip serii. Idąc zgodnie z filozofią stosowaną także w F1, postawiono na młodzież i zatrudniono dwóch ostatnich mistrzów Indy Lights - Patricio O'Warda oraz Olivera Askew. Meksykanin formalnie jest debiutantem podczas tegorocznego Indianapolis 500, bo nie zdołał się zakwalifikować do ubiegłorocznej edycji. Obaj zdołali już uciszyć potencjalnych krytyków, zdobywając po jednym podium. W pierwszym wyścigu na Iowa Speedway Askew był trzeci, a O'Ward czwarty, wspólnie pracując w trakcie rywalizacji - może i są debiutantami w Indianapolis 500, ale mają odpowiednie narzędzia, by namieszać.

W McLarenie pomaga Robert Wickens, który wciąż dochodzi do siebie po straszliwym wypadku w Pocono w 2018 roku. Na Kanadyjczyka wciąż czeka bolid gdyby był w stanie startować, ale jak na razie pełni głównie rolę doradcy i mentora dla Askew i O'Warda. 

Największym zainteresowaniem będzie się jednak cieszył bolid numer 66. Fernando Alonso wraca do Indianapolis po raz trzeci w pogoni za brakującym zwycięstwem do potrójnej korony motorsportu. Paradoksalnie to on ma największe doświadczenie z całego grona - O'Ward i Askew ani razu nie startowali, Wickens tylko raz. 

Tegoroczne podejście będzie z całą pewnością przypominało to z 2017 roku, niż to z ubiegłego. Rok temu McLaren błądził we mgle, próbując samemu przygotować bolid dla swojego kierowcy. Tragikomedię, która przez to nastąpiła aż żal wspominać...

Za pierwszym razem Alonso miał prawdopodobnie najlepsze warunki do zwycięstwa - jeździł w jednym z najlepszych zespołów na Indianapolis (Andretti Autosport), miał do swojej pomocy dwóch zwycięzców tego wyścigu (Ryana Hunter-Reay'a i Alexa Rossiego) i kto wie, czy gdyby nie awaria silnika w samej końcówce, to dzisiaj o Fernando Alonso nie mówilibyśmy per "zwycięzca Indianapolis 500".

Czy przyszły kierowca Renault ma szansę w tym roku? Oczywiście, że tak. Dobrze wie jak należy jeździć po owalu w Indianapolis (jego jazda w 2017 roku była naprawdę imponująca), a treningi spędzi na przygotowywaniu się do wyścigu, a nie na dramatycznym poszukiwaniu ustawień kwalifikacyjnych. Nie będzie mógł zbytnio liczyć na pomoc innych, tylko przede wszystkim na swoje własne doświadczenie, bo od niego zależeć też może postawa dwójki regularnych kierowców McLarena.

Drobny niepokój może powodować też fakt, że w ostatnich dwóch edycjach potężne problemy z zakwalifikowaniem się miał James Hinchcliffe. Kanadyjczykowi rok temu udało się zapewnić miejsce w stawce, ale edycję wcześniej to on był "największym przegranym". 

Owalne szaleństwo czas zacząć

W dniu pisania tego tekstu odbył się pierwszy z czterech dni treningowych. W sobotę rozpocznie się pierwsza część kwalifikacji, a w niedzielę o pole position powalczy najszybsza dziewiątka. Tydzień później trzydziestu trzech niezwykle utalentowanych i odważnych śmiałków spędzi kilka godzin ze swojego życia, jadąc z prędkościami przekraczającymi 370 km/h.