Strasznie wczoraj pospałem, oglądałem bolidy jeżdżące w kółko do piątej nad ranem. Film mi się urwał, jak Newgarden uderzył w ścianę. Teraz mnie krzyż… boli. Trochę się przespałem, ale musiałem wstać rano, bo mam obowiązki. Mam artykuł do napisania. Niektórzy mówią, że nie można przysypiać podczas wyścigu, którego pisze się podsumowanie, ale to nieprawda. Można, tylko trzeba obejrzeć od momentu, w którym się zasnęło. Na tym polega odpowiedzialność.
Nuda straszna w tym Indy. Niech mi ktoś po tym weekendzie powie, że ta seria zawsze dostarcza emocji, w przeciwieństwie do F1, to każę mu oglądać ostatnią rundę jeszcze raz. Ogólnie “druga liga” single-seaterów rozczarowała w ten weekend i w Stanach, i w Europie. F2 można opisać dialogiem:
- No zobacz, co narobiliście!
- To ja tego nie zrobiłem.
- A kto nie dokręcił kół Vestiemu?
- Mówiłem, że ja tego nie chcę, ten.
- A kto prowadził bolid ART?
- Pourchaire!
Wracając do Indy, głównym winowajcą braku akcji na torze był fakt, że istniała w zasadzie tylko jedna linia wyścigowa. Taka to smutna specyfika tego toru. Poza tym temperatury nie te, tory były złe i podwozie… podwozie też było złe. Fakt jest jednak taki, że wyścig mógłby być ciekawszy, gdyby rozegrano go w porze nocnej, ale nikt się nie kwapi, żeby taki pomysł zrealizować. Wyjazd na górną część owalu, czyli high-side, oznaczał stracenie przyczepności, o czym przekonał się Sting Ray Robb.
Z marzeniami o mistrzostwie pożegnał się Josef Newgarden, obijając bandę i uszkadzając samochód. Batalię o wicemistrzostwo wygrywa póki co Dixon, który znów genialnie zagrał strategicznie i odniósł drugie zwycięstwo w sezonie. Doprawdy, Ferrari powinno odbyć w Amerykańskiej ekipie staż, bo aż głupio mi pisać, że zespół IndyCar prezentuje się na pitwallu lepiej niż legendarna włoska stajnia.
Przejdźmy jednak do dobrych wiadomości - Pato O’Ward znów zaprezentował się jako specjalista od owali i znów nie wygrał. Na wyróżnienie zasługuje natomiast David Malukas, który rok po roku zdobył na Gateway podium - widać, że młodemu Amerykaninowi akurat ten obiekt wyścigowy leży najlepiej w kalendarzu i aż boję się myśleć, jak będzie rozrabiał w St. Louis, gdy zostanie zawodnikiem lepszego zespołu. A zostanie na pewno, bo potwierdził, że w kolejnym sezonie nie będzie w Dale Coyne, swojej dotychczasowej ekipy.
Teraz czas na Portland i być może rozstrzygnięcie losów mistrzostwa. No chyba, że Palou upadnie i sobie głupi bolid rozwali - wtedy Dixon wyskoczy z kapelusza i powie, że jeszcze żyje, ale w stylu Kazimierza Grenia.