Pierre Gasly to kierowca w specyficznym położeniu. Dość nagle umożliwiono mu opuszczenie rodziny Red Bulla i udanie się do Alpine. Tam jednak nie czekał na niego szczególnie wyższy poziom. Pytanie więc, czy zyskał na tym cokolwiek.
Klasyfikacja generalna: 11. miejsce
Punkty: 62
Najlepszy wynik: 3. miejsce (GP Holandii i sprint przed GP Belgii)
Kwalifikacje: 14-8 vs Ocon
Kwalifikacje do sprintu: 3-3 vs Ocon
Wyścigi: 11-11 vs Ocon
Sprinty: 5-1 vs Ocon
DNF: 3
Wasza ocena: 5.73 (P12)
Nasza ocena: 5.78 (P11)
Gdy rok temu stajnia z Enstone potwierdziła zakontraktowanie byłego mistrza GP2, cieszyłem się, że wyglądający na przygaszonego Gasly w końcu dostanie potrzebny oddech. AlphaTauri po wejściu samochodów z ground effect zanotowała spadek osiągów i nic nie zapowiadało rychłej poprawy. Pojedynkowanie się z Tsunodą, nawet jeśli ten stawał się coraz lepszy, było jak spuszczanie łomotu młodszemu bratu. W Faenzy nie było szans na wykonanie kolejnego kroku, co w pewnym sensie trzymało Pierre'a na ziemi niczyjej.
Transfer był jedyną opcją na lepsze jutro. Gdyby istniała realna szansa na ponowną jazdę u boku Maxa Verstappena, pewnie wyglądałoby to zupełnie inaczej, ale mówimy w końcu o Red Bullu, który nie bierze jeńców. Pierre po wewnętrznych tarciach jest tam zwyczajnie spalony. I tak zaliczył miękkie lądowanie po tej fatalnej przygodzie wśród Czerwonych Byków. To w zasadzie ono pozwoliło mu odbudować karierę, czyli zrobić to, czego w takim stopniu nie dokonał np. Daniił Kwiat.
Gdy Fabrizio Romano rzucił słynne „Here we go!”, ogłaszając przejście Gasly'ego do Alpine, na papierze wyglądało to ciekawie, ale z różnych powodów. Z jednej strony reprezentacja Francji, francuski duet we francuskim zespole z... francuskim silnikiem. Z drugiej, mimo prób wmówienia nam czego innego, Gasly nie był pierwszym wyborem. Nie był nawet drugim, bo ten przecież nie miał kontraktu, ale do wszystkiego da się dorobić dobrą historię. Ponadto na horyzoncie były tarcia z dawnym przyjacielem, Estebanem Oconem.
To, śmiem twierdzić, jeden z najbardziej niewygodnych partnerów do wspólnej pracy. Przekonał się o tym Perez i przekonał się Alonso, którego po powrocie postrzegamy jako super kolegę z ekipy. Brzmi to irracjonalnie z uwagi na przeszłość Hiszpana, ale trudno nie zgodzić się z tezą, że urósł w oczach publiki i łatkę bestii zerwał już jakiś czas temu. Natomiast nie o nim mowa.
Niestety Gasly i Ocon skończyli na tyle blisko w klasyfikacji, że trzeba tu nieco powtórzyć to, co padło wcześniej w tekście Marcina. Niezbyt dobra opinia o Estebanie ułatwiała życie drugiej stronie garażu. Pierre nie musiał się zbytnio wysilać, aby z góry być odbieranym jako ten dobry. Mimo tego to on doprowadził do wyczekiwanego chyba przez wszystkich podwójnego DNFa Alpine. Kary nie dostał i dobrze wiemy, dlaczego tak się stało, ale ocena winy jest raczej dość prosta. Upiekło mu się, choć nie powinno. Na szczęście do ponownej kolizji nie doszło, a inne wpadki wizerunkowe Ocona sprawiły, że GP Australii odeszło nieco w niepamięć.
Tuż przed tragedią, czyli Gasly wyjeżdża poza tor w trakcie restartu GP Australii 2023 (fot. Red Bull).
To nie kolega z zespołu okazał się największą bolączką Pierre'a. Został nią sam zespół, a raczej zarządzanie nim. Szefostwo zaliczyło własnego DNFa i nie dojechało do końca sezonu. Nagłe czystki i dziwne wybory następców, chyba z braku laku, a potem niezrozumiałe polecenia i tarcia między zawodnikami. Alpine nie wygląda jak miejsce, w którym chce się być. Szczególnie że zawiódł też aspekt sportowy. Tempo bolidu, choć szumnie zapowiadane, nie dawało szans na walkę z czołówką. Jedynym rzeczywistym rywalem mógł być więc sam Esteban.
Patrząc z perspektywy dzisiejszego bohatera, nie wyglądało to natomiast tak strasznie. Być może takie warunki to coś, na czym skorzystał? Dostał w końcu przeciwnika z niekoniecznie najwyższej półki, ale też takiego, który miał być jedynką na gwiazdorskim kontrakcie. To ktoś, kogo pokonanie poszłoby w świat, ale jednocześnie nie ten kaliber, żeby istniała tu szansa na spektakularne lanie jak np. od Verstappena.
Gasly zdał ten egzamin nie na najwyższą ocenę, ale przynajmniej dobrą. Do tej pory można było ustawiać go między zgnieceniem przez Verstappena a rozprawieniem się z Kwiatem czy Tsunodą. Teraz doszedł do tego całkiem niezły papierek lakmusowy. Pewnie nie materiał na mistrza, ale na pewno nie worek treningowy. Prędzej ktoś, kto wyznacza granicę chłopców i mężczyzn, granicę bycia spokojnie na miarę F1.
Im dłużej przebywał w zespole, tym pewniej się prezentował. Zaliczył poprawę w drugiej połowie sezonu. Podium w sprincie na Spa, prawdziwe podium w Holandii, do tego dobra postawa w Singapurze, Austin i Sao Paulo. Jasne, pomogła też zawodność bolidu Ocona, ale niewysoka przegrana w nowym otoczeniu byłaby jak najbardziej akceptowalna. Chyba nawet nie zrobiłaby wielkiej różnicy - dla obu kluczowy i tak byłby 2024 rok, podobnie jak dla połowy stawki.
Nie zmienia to jednak faktu, że rozpęd jest po stronie Pierre’a. To za niego wyłożono kilka milionów, by wyrwać go z Red Bulla, nawet jeśli osób odpowiedzialnych za ten ruch już nie ma. Tylko to samo można powiedzieć o człowieku, który ślepo uwierzył w Estebana i dał mu gwiazdorską umowę - został zwolniony przecież jako pierwszy. W pewnym sensie już za parę miesięcy obaj kierowcy tej ekipy mogą znaleźć się w położeniu, gdzie zwycięzca weźmie wszystko. Chociaż po Alpine należy spodziewać się, no właśnie, wszystkiego.
Jeśli Gasly ponownie będzie górą, tym razem bez żadnej gwiazdki, to on dostanie tymczasowe pole position do bycia liderem jednego z fabrycznych składów. Ktoś powie, że najgorszego z nich - jasne, ale jakie były alternatywy? Po zaliczeniu wpadki z przodu, jaką był 2019 rok, smród nie zniknie tak łatwo. Żaden topowy skład nie przybiegnie po niego tylko dlatego, że pokonywał Tsunodę.
GP Węgier 2019: Pierre Gasly podczas swojego ostatniego weekendu w barwach Czerwonych Byków (fot. Red Bull).
Pierre uciekł od Byków, bo uciec musiał. Tam nie było dla niego przyszłościowego miejsca. Trafił tam… gdzie się dało. Pomogły paszport i sytuacja. Ale może było warto. Pod kątem marki osobistej w swoim kraju to strzał w dziesiątkę. Dobra jazda w środku stawki i górowanie nad coraz lepszymi zawodnikami to z kolei coś, czym da się odmienić formułowy los. Problem w tym, że do tego potrzeba chyba czegoś ekstra, jakichś błysków. Na przykład takich, jakie zaliczał Alex Albon.
Ich historie w ogóle mieszają się w zabawny sposób. Najpierw spotkało ich to samo, a teraz jeden posiada coś, czego ten drugi potrzebuje - Taj błyski i rozwijający się zespół, a Francuz mocniejszego kolegę na rozkładzie, ale w nudnym, stojącym w miejscu teamie. O ile ekipy sam nie odmieni, o tyle na błyski może mieć wpływ. Gdy je dorzuci, możemy znów zachwycić się Gaslym tak, jak działo się to w 2020 czy 2021 roku.
Ale jest też druga strona medalu. Żaden z kierowców Alpine nie może pozwolić sobie na zostanie rozjechanym przez partnera, bo status ucierpi dramatycznie. Wtedy z pomocą przyjdzie albo stagnacja, albo… nie wiem, Haas, czyli w sumie też stagnacja, tylko na dnie. Jeśli to przydarzy się Pierre’owi, ten the perfect storm z 2022 roku już się nie powtórzy, a kariera w F1 znajdzie się na zakręcie.
Na szczęście sportowcy lubią mieć swój los w swoich rękach, a Gasly 12 miesięcy po odejściu z AlphaTauri dostał szansę złapania go w dłonie. Szansę, której pozostanie w obozie Red Bulla mogłoby mu nie dać, na pewno nie tak szybko.