Dobrze wiecie, jak powinienem dokończyć ten tytuł i co kryje się za tym "ale...". Po pierwszym dniu w Monako, w tym paru godzinach na torze, porządnie odczułem, dlaczego niektórzy tak bronią księstwa. Problem jest jednak taki, że naprawdę trzeba tu być, by się przekonać.
Planowałem zrobić to wcześnie rano, odbierając akredytację niedługo po godzinie 8:00. Zawsze fajnie znaleźć się na torze z wyprzedzeniem, wziąć sobie dobre miejsce z widokiem na telewizory, rozeznać się po nowym obiekcie i w ogóle. Przydatne i na swój sposób też miłe, bo padok jest wtedy dość pusty.
Misja nie została wykonana, bo moja akredytacja nie była gotowa, a w zasadzie istniała tylko w systemie. Trzeba było ją po prostu wydrukować. O ile po Imoli myślałem, że robią to w jednej placówce i wysyłają, bo wszystkie przepustki nie dotarły wtedy na środę, tak tutaj musieli zająć się tym... no właśnie tutaj. Miałem pecha i razem z kilkunastoma osobami musiałem sobie poczekać. Do kiedy? Do popołudnia.
Ale co to znaczy popołudnia? Pierwsza, trzecia, a może piąta? Nie wiadomo. Był z tym mały cyrk. Mówiono nam, że to kwestia późnych wniosków, ale od lutego czy marca czasu było wystarczająco. Tłumaczyły się nam osoby, które nie były winne, a kontakt z FIA był dobry, więc nie staraliśmy się specjalnie cisnąć ich z tego powodu. Choć jeden portugalski fotograf, któremu trafiło się to trzeci raz z rzędu, jechał z nimi jak z furą gnoju.
Niestety popołudnie nie oznaczało pierwszej, ale czwartą. Straciłem więc mnóstwo czasu na torze. Części nie żałuję - biuro prasowe dla osób akredytowanych z wyścigu na wyścig otwierało się o godzinie 12. Permanentni mieli od 9. Weird flex, but okay. Dziwne i niepotrzebne, bo było dość pusto i nie zajęlibyśmy nikomu niczego szczególnego.
W FIA powiedziano mi, że poza Monako nie powinno być takich problemów, ale ludzie z całego świata mieli inne opinie. Jeśli jednak mam gdzieś mieć takiego pecha, to chcę mieć go właśnie tu, bo po prostu jest co robić, a centrum akredytacyjne nie jest barakiem przy stacji benzynowej (Hungaroring - to o Was) ani przy drodze (hola, Espana). Nie było tak źle - klima, necik, miękkie fotele i gniazdka.
Roboty za wiele nie miałem, bo ominęły mnie niektóre sesje - plus taki, że zespoły nie robią problemu z dostarczeniem audio. Okej, niektóre czasem robią i z grande zaskoczeniem na twarzach przyznają, że nie odpowiedziały na maila przez miesiąc. Ale i tak nie odsłuchałem ich jeszcze, dlatego sportowo ten tekst nie ma żadnej wartości. Najbliżej sportu było moje 26 tysięcy kroków. Lubię łazić, więc chyba się chwalę, a nie żalę.
Coś tam dziś popracowałem, ale toru zwiedzić nie mogłem, bo bez passa mógłbym jedynie dostać po głowie. Dlatego zwiedziłem trochę Monako. Mogło być gorzej, co? Nie zaskoczę nikogo tym, że robi wrażenie. Bogactwo czuć wszędzie. Ferrari, Porsche, Lambo, jeździ tu wszystko, będąc naturalnym elementem otoczenia. Po ludziach też widać, że żyją dobrze.
Chociaż cała sytuacja z przepustką była cholernie irytująca, to naprawdę miło było się przejść, pozwiedzać, popatrzeć, nacieszyć się tym przepięknym otoczeniem. Szczególnie że tego typu służbowe wyjazdy to najczęściej hotel-tor-hotel i nic więcej. Wyjąć dwie godziny z weekendu na zobaczenie czegokolwiek - to konkretne osiągnięcie.
Gdy już udało się odebrać przepustkę, trzeba było dostać się do padoku. To też pewne wyzwanie. Jest ciasno, kręto, wszystkie drogi prowadzą... gdzieś, a ochroniarze sprawdzają nas co chwilę. Od razu czuć, że Monako logistycznie jest inne, trudniejsze, bardziej upierdliwe. Ale nie jest to wkurzające - po prostu tak być musi i przyczynia się to do poczucia, że dzieje się tu coś niesamowitego. Szczególnie gdy silniki bolidów F2 dają po uszach. Od razu rozumie się, czemu zespoły tak często narzekają, by na koniec rzucić "no ale to w końcu Monako".
Plusem krętych uliczek jest to, że można łatwiej zobaczyć maszyny z bliska. Stojąc przy basenie, czy to nad nim od strony alei, czy to przy przystani, w sekundę rozumie się, co to znaczy prędkość. Telewizja tego nie odda. Jazda tutaj jest szaleństwem, a prędkości po prostu nie pasują do czyhających wszędzie barier. Nie da się tego nie zauważyć. Podejrzewam, że F1 spotęguje ten efekt i to naprawdę konkretnie.
Zresztą sam padok F1, bez aut, zrobił już swoje. Gdy byłem na Imoli, nie było aż tak specjalnie. Niby powrót po dwóch latach, wyczekiwany, ale do typowego, znanego mi padoku. Po prostu wiedziałem, jak się poruszać, co gdzie jest i jak zachowują się ludzie, jak swobodnie można z nimi rozmawiać. Swoją drogą, dziś wpadłem na dr Ceccarelliego i Alexa Brundle. Oczywiście było bardzo miło.
Poza tym, że ludzie są fajni, jest inaczej. To nowe doświadczenie. Czy lepsze - tak, ale pewnie raz do roku. Zgadnie ten, kto pomyśli, że jest ciasno i kręto. Wszystko jest wszędzie. W pewnym sensie kojarzy mi się to z gridem, którego doświadczyłem także ostatnio we Włoszech - niby chaos, ale jakiś taki kontrolowany. Każdy wie, co ma robić, choć w teorii zupełnie na to nie wygląda. I jakoś się kręci.
Albo i dopiero będzie. Na piątkowy wieczór Red Bull zaplanował imprezę. Soczystą. Mają ogromne hospitality, Energy Station na dopingu, z dwoma showcarami oraz stanowiskami do zabawy i polewania. Są poza padokiem, bo tu po prostu by się nie zmieścili. Media zostały zaproszone, więc jeśli problemy z moją rejestracją (tak, kolejne) rozwiąże sympatyczny człowiek z zespołu, to jutro może być wesoło.
Chociaż już jest i to mimo tych niedogodności. Trudno to opisać, ale każdy jeden element sprawia, że Monako wydaje się wyjątkowe. Chodząc po mieście, nie chce się pojąć, jakim cudem wciśnięto tu tor wyścigowy. On po prostu nie ma prawa bytu. Jest jakby wrośnięty we wszystko, a gdy otwierają go dla ruchu ulicznego, zaczyna żyć właśnie jak normalny element tego miejsca. To samo w sobie jest niezwykłe, bo coś, co jest tak dobrze zabezpieczone i odgrodzone, nagle staje się kawałkiem asfaltu, gdzie ludzie starają się nie dać przejechać jakiemuś Ferrari.
Takich rzeczy jest wiele. W zasadzie każda część księstwa sprawia, że jest to coś tak niepowtarzalnego, tak trudnego do oddania słowami. Gdzie się nie spojrzy, jest inaczej, ale pozytywnie inaczej. "Jakby luksusowo". Absolutnie nie da się tego odczuć przez ekran. Mam ochotę porównać to do... Spa. Dwa światy, tak, ale oba mają to do siebie, że dopiero na żywo można poczuć ich magię w pełni.
Jasne, że nie ma to żadnego przełożenia na ściganie. Ale dziś go nie było i nie mam zamiaru się na nim skupiać. To po prostu zachęta, by tu przyjechać. Da się to zrobić rozsądnie, tnąc koszty. Wystarczy przede wszystkim nie spać w Monako i nie będzie tragedii. A nawet jak ściganie będzie tragiczne, to serio, będziecie mieć je tam, gdzie przez pół dnia była moja przepustka.
Początek imprezy na torze. Tak, na torze, przy La Rascasse. How much for the water? 10 euros
Szczerze mówiąc, nie myślałem, że tak bardzo spodoba mi się tutaj. Wybierałem tę rundę - Bartkom pęknie wszystko, gdy doczytają do tego momentu - bardziej z powodu terminów. Nigdy nie miałem jakichś niezwykłych uczuć względem tych ulic. Wymagające w simie, fajne do oglądania onboardów, może jeszcze klasyk, historia. I tyle. Ktoś tam gadał, że na żywo jest inaczej, ale to takie oczywiste, że nie skupiałem się na tym specjalnie.
I może dobrze na tym wyszedłem, bo coś, co było kosmicznie trudną, męcząca, irytującą wyprawą, połączeniem niesprawdzenia półosi z niezawodnością Hondy z 2015 roku, przerodziło się w niesamowite doświadczenie. Tak, to był zły dzień. I takich złych życzę każdemu.