Dyrektor wyścigu, Michael Masi, przyznał, że szczegółowa analiza wypadku Charlesa Leclerca potwierdziła, że kierowca Ferrari nie dokonał celowego rozbicia swojego bolidu w końcowej fazie kwalifikacji do GP Monako.

Sobotnia czasówka przyniosła wiele zaskakujących rozstrzygnięć, a bez wątpienia największą sensacją było to, że pierwsze pole startowe wywalczył kierowca Ferrari, Charles Leclerc, który po raz ostatni dokonał tego podczas GP Meksyku w 2019 roku. 

Jednakże wokół sukcesu Monakijczyka powstało wiele teorii spiskowych, według których jego wypadek miałby być celowym zagraniem w stylu Schumachera i Rosberga, bowiem w ostatnich sekundach sesji na szybkich okrążeniach byli zarówno Valtteri Bottas, jak i Max Verstappen, a ich czasy w pierwszych sektorach zwiastowały przebicie najlepszego wyniku.

Finalnie Holender i Fin nie zdołali dokończyć swoich pomiarowych kółek, gdyż na torze wywieszona została czerwona flaga, a sesję ostatecznie zakończono na osiemnaście sekund przed upływem regulaminowego czasu. 

Michael Masi

Michael Masi odrzucił oczywiście ponad wszelką wątpliwość takie sugestie, iż Leclerc celowo rozbił swój bolid w zakręcie numer szesnaście.

- Zdarzenie to zostało natychmiast przeanalizowane przez kontrolę wyścigu. Było dla nas całkowicie jasne, że był to błąd popełniony na wejściu w zakręt numer 15. Po dokładnej analizie danych i wysłuchaniu komunikacji radiowej nie sądzę, aby jakikolwiek kierowca, niezależnie od okoliczności, chciał celowo uszkodzić swój samochód, biorąc pod uwagę potencjalne konsekwencje takiego czynu - wyjaśnił Australijczyk.

Sam zainteresowany wykluczył również swoje celowe działanie w tej sprawie.

- Rozumiem, o co tu chodzi, ale gdybym zrobił to specjalnie, upewniłbym się, że uderzę w ścianę trochę lżej. To nie było celowe. Naciskałem, będąc na limicie. Na takim torze, gdy jedzie się na limicie, błędy mogą się zdarzyć. To inna sytuacja, gdy zrobi się to celowo, ale obecnie sprawa jest oczywista - dodał Leclerc.