Tradycyjnie już uznałem spisanie odczuć z pierwszych dni na miejscu za swój obowiązek. Robiłem to przed każdym z czterech wyścigów, na których byłem w tym roku, czy też przy okazji każdego czwartku, bo na Węgrzech do wyścigu nie doczekałem. Ale dziś napisanie tego tekstu nie wydawało się proste.

Mam jeden i podstawowy problem - wszystko jest super. Co mam Wam powiedzieć? Powodów do narzekania brakuje. Nie było żadnych przygód poza fałszywym alarmem pożarowym w hotelu, w którym spędziłem pierwszą noc. Mam do nich szczęście, bo swego czasu na mojej siłowni puszczali je testowo na tyle często, że ludzie po prostu przestali reagować, co mnie irytowało i co zgłosiłem. Tutaj też inny gość zadał pytanie, czy to na serio, czego ja nie pojmuję.

Okej, znalazłem powód do jęczenia, ale poza tym to chyba tyle. Jest gorąco i pięknie. Tu mógłbym skończyć, bo piszę to na jakieś 2 godziny przed rozpoczęciem sesji dla mediów, więc cała akcja jest jeszcze przede mną. Póki co mogę podzielić się wrażeniami z podróży i zwiedzania miasta. Wiem, że na socialach reklamuję je naprawdę potężnie, a nikt mi za to nie zapłacił. Ba, za wiele sam muszę tu płacić.

Ale nie za wszystko. Jedzenie na torze oczywiście jest. Różne napoje, fantastyczna Fanta, izotoniki, a nawet lody czy dania na ciepło do... ogrzania w mikrofali. Nietypowo, ale w porządku. Wczoraj było tu dość pusto, więc pogadałem z obsługą w bufecie. Gdy powiedziałem, że nie na każdym obiekcie jest to standardem, zdziwili się. W Monako pewnie reagowaliby tak na to, że można dać ludziom nie zdychać z głodu.

O wszystkim i o niczym, czyli pierwsze wrażenia z Singapuru

Sama organizacja wydaje się naprawdę bardzo dobra. Przyczepić mogę się chyba tylko do sposobów docierania do padoku. Szedłem dwa razy w środę i raz w czwartek - za każdym razem inaczej. Brakuje czegoś w rodzaju jednej i oznakowanej ścieżki, jak np. w Baku, gdzie na mieście wisiały wielkie tablice ze strzałkami. Ostatecznie to detal, bo jeśli załapie się, jak idzie układ toru, to robi się łatwo.

Ale sprawa nie była taka prosta, gdy odkrywałem Singapur w poniedziałek i wtorek. Mój styl zwiedzania polega na tym, że szukam na mapie jakiegoś ciekawego obszaru, a potem idę przed siebie, robiąc chore odległości. Znam trasę z gier dość dobrze, a przynajmniej tak mi się wydawało. Przy świetle dziennym i budynkach, których normalnie nie widać, nie miałem zielonego pojęcia, który zakręt właśnie mijałem. Okej, zorientowanie się nie zajmowało strasznie długo, ale nie wyczuwałem tego od razu.

Na szczęście miałem trochę czasu, by się rozeznać. Wyleciałem z Polski już w niedzielę, chcąc zobaczyć, jak wygląda to miejsce. Obok Australii był to mój jeden z dwóch najbardziej wymarzonych wyjazdów na F1, więc grzechem byłoby nie zostać tu dłużej. Weekend wyścigowy jeszcze się nawet nie zaczął, a ja już teraz obawiam się, że trudno będzie to przebić. Jestem przekonany, że te dodatkowe dni były najlepszym, co mogłem zrobić. Zresztą taki model wyjazdowy, jak i sam Singapur, polecam każdemu. Wpisujcie go na szczyt listy wyścigów do zrobienia.

Podroż przebiegła z jednym zakłóceniem - nie spotkałem jeszcze tak strasznie drącego się dziecka w samolocie. Słuchawki i stopery zrobiły swoje, ale obstawiam, że kilka osób opuściło pokład z bólem głowy. Jakieś 95% dźwięków tego demona to był krzyk tak mocny, że aż uszy bolały. Współczuję wszystkim, którzy tego słuchali i nie mieli żadnej innej opcji odcięcia się.

Jeśli ktoś był w tym kraju, pewnie nie będzie zaskoczony tym, co opiszę dalej. Miasto robi ogromne wrażenie i to nie tylko widokami. Jest bardzo łatwe w poruszaniu się i wszystko jest po angielsku. Widać różnice kulturowe, bo w końcu jestem kawał drogi od Europy, ale nie czuć szczególnego dystansu. Może to wszechobecny angielski pomaga? To ciekawe uczucie, bo z jednej strony tych rozbieżności jest sporo, a z drugiej można tu wjechać jak do siebie.

O wszystkim i o niczym, czyli pierwsze wrażenia z Singapuru

Trzeba tylko mieć na uwadze, by nie nabrudzić, ale jak normalnie ktoś nie wyrzuca gum na chodnik i spuszcza wodę, to sobie poradzi. Zresztą sam mam ochotę robić krzywdę tym, którzy zostawiają syf w miejscach publicznych, więc niektóre z tych praw mi odpowiadają. I tak, te zakazy są prawdziwe, a naklejki, które przypominają o wysokich mandatach, np. w metrze są na każdym kroku.

Przestrzeganie prawa nie jest szczególnie trudne. Pewnie dzięki temu jest czysto, choć to nie tak, że jest nieskazitelnie. Czasem komuś wypadnie maseczka czy papierek, czego nie zauważy. W biedniejszych okolicach łatwo wpaść na jakieś śmieci i ogólnie brudniejsze otoczenie. Raczej jest to normalna sprawa, ale ogólny poziom czystości jest naprawdę wysoki, szczególnie w toaletach. Nie jestem nauczony, że można wejść na pewniaka i nie mieć dyskomfortu.

Czy samo wydarzenie utrzyma ten poziom? Z perspektywy biura prasowego trudno to ocenić, bo my patrzymy na inne rzeczy, np. na opisywane przeze mnie za każdym razem jedzenie. Wydaje się, że powinno być dobrze. Podejrzewam, że jeśli ktoś trafił na fajne trybuny i przy okazji dał sobie trochę czasu na zwiedzanie, to wyjedzie z dużym uśmiechem.

Ja zrobię to niemalże na pewno. Nie chcę powiedzieć, że na sto procent, bo wiem po Węgrzech, że weekend nie musi iść zgodnie z moim planem. Inna sprawa, że już teraz ten wyjazd dał mi niezwykle dużo zabawy. W Bartkach, gdy wysłałem zdjęcia z 57. piętra hotelu Marina Bay Sands, te niezwykłe widoki wzbudziły pokłady agresji, więc jest naprawdę znakomicie.

O samym torze mogę obecnie powiedzieć tyle, że jeśli ktoś jeszcze nie odwiedził tych rejonów, może nie zdawać sobie sprawy, czemu mówi się, że to tak trudny wyścig. Za każdym razem, gdy tylko wystawi się nos poza klimatyzowane pomieszczenie, pogoda bije sierpowym prosto w twarz i nie oszczędza nikogo niezależnie od godziny. Powietrze jest gęste i sprawia wrażenie chodzenia w świeżo podanej zupie. Idzie się przyzwyczaić, ale uprawianie sportu w tych warunkach to inna bajka.

O wszystkim i o niczym, czyli pierwsze wrażenia z Singapuru

Do tego mogą dojść wyboje, których nie brakuje. Piszę to przed pełnym track walkiem, ale tam, gdzie nie wymieniono asfaltu, gołym okiem widać, że będzie skocznie. Na przykład dojazd do piątki wydaje się nie znać litości, a lepsza nawierzchnia zaczyna się dopiero po wyjściu na najdłuższą prostą, co może mieć wpływ na układ sił i pewnie na postawę Mercedesa, który musi skonfrontować z rzeczywistością swoje oczekiwania.

Tyle na teraz. Wypisałem tyle, ile mogłem. Jeśli będzie więcej atrakcji lub jakiś konkretny temat, warty podzielenia się odczuciami w takiej formie, to na pewno coś powstanie. Liczę, że pełen track walk, który zrobię po zmroku i chyba dziś, dostarczy. Jak wspomniałem, u mnie wszystko dopiero się rozpocznie. I tak świetnie, że udało się wejść na tor w środę, a akredytacja była na miejscu, bo to kolejne doświadczenia.

No właśnie, choć to już naprawdę końcówka, jaka jest środa na torze? Spokojna. Tutejszy standard sprawił, że biuro prasowe było otwarte od 14 do 21, choć miało być czynne w godzinach 14:30-18:30. Gdy zapytałem, czemu nadal nie jest zamknięte, to usłyszałem, że niegrzecznie byłoby wypraszać pracujących ludzi. Miło.

Poza tym robotę miały głównie rozkładające się ekipy i obsługa samej trasy, która wprowadza ostatnie szlify. Można było przede wszystkim poobserwować, czym dokładnie się zajmują, a jeśli się kogoś zna lub pozna, to luźno zagadać. Ja miałem szczęście, bo w drodze na tor trafiłem na grupkę ludzi z Alpine, która też nie miała pojęcia, jak dojść do padoku. Na początku byłem lekko zaskoczony, ale przecież ten wyścig wraca po 3 latach przerwy, a ponieważ rotacja w zespołach nie jest mała, sporo osób jest tu pierwszy raz.

I jeszcze w ramach ogłoszenia parafialnego - jeśli ktoś z Was będzie na torze i ma ochotę na spotkanie ze mną, to taka opcja oczywiście istnieje. Obecnie chętni nie walą drzwiami i oknami, raczej niekoniecznie dlatego, że w niektórych pokojach hotelowych nie ma okien, ale jeśli trzeba będzie wyjść do garstki osób, to wyjdę do garstki. Będę zdrowy, chyba.