Nasz najtwardszy Tifoso kolejny rok z rzędu mocno oberwał. Mattia i spółka nie zamierzali go oszczędzać i zadali mu kilka soczystych ciosów. Jednakże poza uderzeniami otrzymanymi od swoich przełożonych kilka z nich wymierzył sobie sam. Piękny obraz Leclerca męczennika wciąż jest żywy, lecz znów uwydatniło się trochę znajdujących się na nim rys, wyraźnie podkreślonych przez wydarzenia sezonu 2022, dzięki którym widać, na jakim etapie rozwoju znajduje się obecnie Carletto.
Klasyfikacja generalna: 2. miejsce
Punkty: 308
Najlepszy wynik: P1 (Bahrajn, Australia, Austria)
Kwalifikacje: 15-7 vs Sainz
Wyścigi: 12-9 vs Sainz
DNF: 3
Wasza ocena: 7.73 (P2)
Nasza ocena: 7.86 (P2)
Kolejny sezon za nami i znów pracownicy Ferrari zmieniając kalendarz na przyszłoroczny, muszą mamrotać pod nosem „może za rok się uda”. Znów pod choinkę zamiast spektakularnego i długo wyczekiwanego trofeum otrzymują zawód i kolejnych 365 dni nadziei, upływających pod hasłem „to już jest ten sezon”. W końcu na „ten sezon” Tifosi czekają od 2007 roku, kiedy to Kimi Raikkonen zdobył ostatnie mistrzostwo kierowców, wywalczone w krwistoczerwonym bolidzie.
A przecież w minionej kampanii mieli wszystko, żeby ten wielce oczekiwany triumf w końcu nadszedł. Ich pakiet wydawał się perfekcyjny do pokonania bardzo trudnego marszu po mistrzowski laur, zwłaszcza gdy przypomnimy sobie, w jakich tarapatach na początku zeszłego roku znajdował się Red Bull. Samochód był naprawdę szybki, nowy silnik prezentował się wyśmienicie, a w kokpicie siedział prawdziwy wirtuoz kierownicy, którym to mianem bezapelacyjnie można określić Charlesa Leclerca.
W praniu okazało się jednak, że te wszystkie elementy nie wystarczą. O wpadkach Ferrari, grande strategii, awariach i cyrkowych decyzjach powiedziano już w trakcie tego sezonu wystarczająco wiele, więc wyjątkowo obfite rozwodzenie się nad nimi nie jest chyba potrzebne. Zdziwienie i śmiech kierowców w cooldown roomie, widzących hardy w bolidzie Leclerca na Węgrzech, są bardzo wymowne i idealnie podsumowują zeszłoroczne poczynania Włochów. Mówiąc krótko - zespół z Maranello wyjątkowo mocno skopał kampanię 2022, a przy tym również samego Charlesa.
Monakijczyk harował jak wół i było przecież tak wiele wyścigów czy sesji kwalifikacyjnych, w których sprawiał, że wszystkim nam z wrażenia otwierały się usta. Inteligentne puszczanie Verstappena w T1 w Bahrajnie, by lepiej ustawić bolid na wyjście z T3, a za nim z pomocą systemu DRS wyprzedzić zmuszonego do przyjęcia mniej korzystnego toru jazdy rywala, było wyścigową poezją w najczystszej postaci. Podobnie zresztą niezwykle widowiskowy pojedynek z urzędującym czempionem w Arabii Saudyjskiej o prawo do otwarcia tylnego skrzydła na prostej startowej, co pozwalało utrzymać bądź objąć prowadzenie na obiekcie w Dżuddzie. Cud, miód i orzeszki, które jednak poszły w piach.
W trzeciej części sagi „Auta” pada zdanie: ilekroć przegrywasz, robisz sobie krzywdę. Tę właśnie krzywdę wyrządził Leclercowi jego zespół. Ale mówiąc o niej, nie mam na myśli jedynie odebrania szansy na walkę o tytuł. Za tym słowem kryje się też komfort w postaci poczucia, że jego praca wystarczy. Komfort, którego oczywiście nie ma. Niezbadane półosie, włoska myśl taktyczna czy nawet kwestia wskazania numeru 1 spowodowały, że Monakijczyk od 2019 roku musi spodziewać się niespodziewanego, zamiast bezpiecznie robić swoje.
Brzmi to jednak tak, jakbym chciał za wszelką cenę całe zło przypisać Ferrari. Cóż, włodarze marki stwierdzili przecież, że głową, która musi polecieć po tak fatalnym mimo drugiego miejsca w generalce sezonie, będzie głowa Mattii Binotto. I w tym miejscu nie zamierzam dywagować, czy ta decyzja sprawi, że niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszystkie choroby Scuderii cudem znikną. Chciałbym jednak nieco odmienić retorykę i spojrzeć na te ciosy, które najtwardszy wymierzył sobie sam.
Leclercowi nie można odmówić bardzo dobrego sezonu i z łatwością można postawić mu piękny pomnik męczennika, który pomimo wielu frustracji wciąż pała do Scuderii najszczerszą miłością i ani myśli spocząć w walce o mistrzostwo w jej barwach. Tyle że w zeszłym roku nie przegrał go jedynie z winy nieudolności swojej ekipy. Kiedy weźmiemy do ręki kalkulator i spróbujemy „oddać” Charlesowi punkty, które stracił z powodu usterek bolidu czy koszmarnych wyborów strategicznych, przy jednoczesnym - dla zachowania sprawiedliwości - „przyznaniu” punktów Maxowi za wyścigi zakończone awariami, okaże się, że wciąż wyraźnie brakowałoby oczek do wywalczenia czempionatu. A potknięcia Ferrari to zaledwie jedna strona tego medalu.
Żadną tajemnicą nie jest, że monakijski kierowca nie unika błędów jak ognia. Zdarza mu się je popełnić, często zresztą w bardzo widowiskowych okolicznościach. Robił to wcześniej i robi to teraz - nic się poniekąd w tej materii nie zmieniło. W tym wszystkim chodzi mi jednak nie o to, by wypominać Charlesowi kraksy i pomyłki, ale by skupić się na ich potencjalnym źródle, które może leżeć w jego głowie.
Ale jeśli zechcemy w ten sposób prowadzić retorykę, to bardzo szybko będziemy zmuszeni powiedzieć: “ej, ale przecież tyle razy widzieliśmy, jak ten wciąż młody chłopak pokazywał, że niemalże nic nie jest w stanie go zgnieść psychicznie”. Jeśli chodzi o ten sezon, przypomnijmy sobie chociażby czasówkę na torze Catalunya. Przecież ten piruet na początku Q3 niejednemu wielkiemu kierowcy podkopałby pewność siebie, a on wywalczył pole position z przewagą 0.3 sekundy nad Verstappenem. To był istny pokaz potęgi umysłu. Leclerc jest najtwardszy nie tylko w naszych żartach.
Paradoks polega jednak na tym, że równie łatwo znajdziemy te momenty, w których coś bardzo, ale to bardzo nie wychodziło. Bandy Paul Ricard oraz Imoli, a także szykana na Suzuce bezpowrotnie pochłonęły duże punkty, znajdujące się na wyciągnięcie ręki. Z jakiegoś powodu w każdej z tych sytuacji Charles nagle nie wytrzymywał. Tylko nie chcę tu pochopnie rzucać terminem „presja” - byłoby to spore uproszczenie i banalizacja. Zresztą trudno powiedzieć, czy pierwsze w karierze włączenie się do walki o mistrzostwo aż tak wpłynęłoby na psychikę Leclerca, a mówienie o nacisku płynącym ze strony fanów stajni z Maranello byłoby pozbawione sensu. Bardziej skupiłbym się na jego podejściu, które mimo sprawiania wrażenia niespotykanie silnej automotywacji jest w ostateczności bardzo destrukcyjne.
Zwróćmy uwagę na wylewy żalu i okrzyki bezsilności, których doświadczaliśmy na jego radiu we Francji lub w Monako. Można by powiedzieć krótko, że zwyczajnie za bardzo chciał i zamknąć temat. Tyle że to także ma swoje podstawy bytu. A szukać ich możemy zarówno w niesamowicie wygórowanych ambicjach kierowcy, jak i błędach Ferrari, zmuszających Leclerca do wznoszenia się zdecydowanie ponad limit możliwości.
Z drugiej strony znalezienie tej cienkiej granicy, która dzieli mistrzów od nieudaczników, w kwalifikacjach przychodzi mu z ogromną łatwością, a to przecież kolejny argument za jego siłą psychiczną, która podczas wyciskania siódmych potów z siebie oraz samochodu na pojedynczym okrążeniu jest niezbędna. Czyli może tak często powtarzane „za bardzo chce” jest błędne? W końcu gdzie może to zostać uwydatnione mocniej niż w kwalach?
Jednak po sobotnich cudach przychodzi niedziela. Co którąś z nich Charles zamiast wykazać się spokojem i opanowaniem, przesadnie naciska i kończy w ścianie. Niby to po prostu cecha młodego i gniewnego zawodnika, który bardziej upodobał sobie sennowskie „if you no longer go for a gap that exist, you’re no longer a racing driver” niż wyrachowaną i pełną kalkulacji filozofię Prosta, ale powiedzieć o liderze Ferrari, że jest niedojrzały, byłoby pewnym przekłamaniem.
Za każdym razem po wyjściu z kokpitu i udaniu się do dziennikarzy 25-latek jest spokojny, powściągliwy w wypowiedziach i zawsze, ale to zawsze, gdy tylko może, bierze winę na siebie. Jest to zdecydowanie oznaka dojrzałości mentalnej, jakiej Leclerc nabrał przez lata ścigania. Uczynił to nawet po okropnym dzwonie pod Le Castellet, co jest swego rodzaju dowodem na to, jak szybko zbiera się po swoich dotkliwych błędach, a to się ceni.
Problem leży jednak w liczbie i charakterze tych błędów, a także w tym, że pomimo mijania lat ta cecha Leclerca pozostaje niezmienna. W 2021 roku, przy okazji pamiętnego GP Monako i niezbadanej półosi, Grzegorz popełnił tekst na kanwie znaczącego wypadku lokalnego faworyta z kwalifikacji, zawierający pytanie, czy będzie to dla niego moment przełomowy. Dziś znamy odpowiedź: nie był ani trochę. Do pójścia drogą Maxa Verstappena - który był kiedyś pytany o to, dlaczego ma tak wiele wypadków, a dziś jest jednym z najskuteczniejszych kierowców w stawce, dla wielu pewnie najskuteczniejszym - jeszcze kawał drogi.
Leclerc przejechał swój piąty sezon w Formule 1. Gdy Max zaliczał swoją piątą kampanię, był rok 2019. Holender już wtedy pokazywał, że jest wybitnym zawodnikiem, ale w dalszym ciągu popełniał szczeniackie błędy, jak ten podczas GP Belgii. Wtedy to, startując z piątego pola, kierowca nr 33 nie ruszył zbyt dobrze i został wyprzedzony m.in. przez Kimiego Raikkonena, któremu za wszelką ceną chciał wcisnąć się pod pachę w La Source. Rozpaczliwy manewr poskutkował kontaktem i uszkodzeniami w bolidach ich obu, a dodatkowo lider Red Bulla zakończył swój udział w wyścigu w bandzie w zakręcie Raidillon jeszcze na tym samym okrążeniu.
Dla porównania wróćmy do zeszłorocznego GP Węgier. Jeśli widzieliście onboard ze startu w jego wykonaniu, to pewnie zauważyliście, jak po rewelacyjnej reakcji i przejechaniu kilkudziesięciu metrów Holender na moment odpuścił gaz, widząc kurczącą się przed nim przestrzeń, po czym zwyczajnie zaczekał na rozwój wydarzeń. Christian Horner skomentował po tym wyścigu, że po raz pierwszy widział Verstappena jadącego ostrożnie na początku rywalizacji.
To pokazuje, że zmiana jest możliwa. Maxowi zajęła kilka ładnych lat. Na Leclerca twardego i jeszcze bezwzględnego niczym terminator też będziemy zmuszeni poczekać. Faktem jest, że do poziomu tego pierwszego naszemu dzisiejszemu bohaterowi wciąż trochę brakuje, ale czas, praca i doświadczenie powinny zrobić swoje.
Sezon 2022 jest właśnie idealnym zobrazowaniem, w którym miejscu rozwoju jako kierowca znajduje się obecnie Charles. Jest szybki, potrafi być prawdziwym killerem i jest głodny sukcesów większych niż systematyczne podia i sporadyczne zwycięstwa. Teraz tylko zażegnać momenty słabości swojej psychiki i otrzymamy drugiego kosmicznego kierowcę w stawce.
I tak jak mówi się, że Formuła 1 potrzebuje mocnego Ferrari, tak samo - a może nawet bardziej - potrzebuje go Leclerc. I wcale nie mam na myśli dostarczenia mu bolidu na poziomie Mercedesa W11, ale zmianę charakteru podejmowanych decyzji, aby kierowca nie musiał na swoich barkach dźwigać calutkiego ciężaru i mógł zaufać swoim przełożonym do tego stopnia, że zacznie kontrolować swoje podkłady ambicji.
Dokładnie na tym polega jedna z teraźniejszych przewag Verstappena nad nim - urzędujący mistrz jest w pełni wspierany przez swoją ekipę i może całkowicie ufać podejmowanym przez nią decyzjom w każdej sferze, a przy tym jest słusznie określany jej bezsprzecznym liderem. Wszystkie te aspekty w ogromnym stopniu pomagają Maxowi jeździć na takim poziomie, jaki prezentował przez ostatnie dwa sezony, ale też sprawiają, że nie musi szukać prędkości czy punktów tam, gdzie ich nie ma.
Zeszły sezon w wykonaniu Leclerca był świetny, ale obnażył wszystkie jego słabości i problemy, które musi przepracować, a wraz z nim musi to zrobić Ferrari. Włosi nie mogą dłużej krzywdzić swojego najtwardszego Tifoso. Ten być może nie przyzna się, że ostatni cios go zabolał i najchętniej już osunąłby się na deski, ale im dłużej obecny stan rzeczy się utrzyma, tym gorzej dla niego.
Życie uczy jednak, że los zsyła najtrudniejsze walki najsilniejszym wojownikom, a do tych bezdyskusyjnie zalicza się Carletto. Najcięższe batalie toczymy natomiast z samymi sobą i taka też czeka Leclerca. Sam jeden nie naprawi całego Ferrari, ale może udoskonalić siebie i wraz z pomocą Scuderii w przyszłym roku zamknąć usta krytykom na temat tego, czy rzeczywiście jest pokoleniowym talentem, czy kolejnym przehype'owanym chłopaczkiem.
Teraz się nie udało, ale w marcu obie strony otrzymają carte blanche. I oby tym razem nie spłonęła ona wraz z silnikiem konstrukcji kryjącej się pod kodem 675 ani nie zaginęła gdzieś w gąszczu części po kraksie na ulicach domowego miasta Leclerca.