Przy okazji weekendu wyścigowego na Road America Marcus Ericsson udzielił wywiadu, w którym poruszył temat swojej sytuacji kontraktowej. Okazało się, że jego przyszłość w najbliższych miesiącach przypominać będzie rynek wolnych agentów w NBA.

Szwed zbudował swoją karierę na wnoszeniu budżetu do zespołów, ale ta do wygranej w Indy 500 była raczej przeciętna. Choć jasne, mówimy o kimś, kto przecież przez kilka lat występował w F1, a to samo w sobie nie jest już przeciętne i dotyczy niewielkiego procenta tych, którzy decydują się na spędzenie życia za kierownicą sportowego samochodu.

Kwestie finansowe nie uległy zmianie po odejściu z królowej motorsportu. Marcus znów musiał wnieść określoną sumę pieniędzy od sponsorów, by zasiąść za sterami bolidów - najpierw Arrow Schmidt-Peterson (przebrandowane później na obecnego McLarena), a potem CGR.

W tym roku kończy się jego obecny kontrakt i niedawny wicelider klasyfikacji generalnej nie chce dalej płacić za starty. Chip Ganassi może ponadto w końcu pożegnać Alexa Palou (odejście do McLarena i próba podboju F1). Jeśli dodać do tego 42-letniego, choć niesamowitego nadal Scotta Dixona, szef amerykańskiego hegemona musi podjąć ważną decyzję o tym, czy planować dłuższą przyszłość z Ericssonem, czy też czeka go przebudowa składu, który działa fenomenalnie i w ostatniej dekadzie walczy o mistrzostwa z Penske. 

- To odrobinę frustrujące - powiedział dla NBC Ericsson. - Czuję, jakbyśmy byli dość daleko [w kwestii podpisania nowej umowy - przyp. red.]. Widzimy sprawy zupełnie inaczej - ja sądzę, że to oni powinni mi płacić za starty, a oni uważają, że to ja im. Jestem na to zły. Przynajmniej piętnastu kierowców nie wnosi ze sobą budżetu i uważam, że należę do tych, którzy osiągają najlepsze wyniki. Zespół myśli inaczej i dlatego jesteśmy tak daleko od porozumienia. Próbowałem być dla nich miłym gościem i chcę to teraz podkreślić. Nie rozumiem tej sytuacji i bardzo mnie to frustruje.

Marcus Ericsson po zwycięstwie w Indy 500 (fot. IndyCar).

Jakim kierowcą w F1 był Marcus Ericsson i jak brutalnie zweryfikował go debiutujący Charles Leclerc, pamiętamy wszyscy. Szwedowi po tej konfrontacji nie zostało nic innego niż szukanie szczęścia gdzieś indziej, a dobrze się złożyło, bo skoro IndyCar od Monako dzieli więcej niż ocean, to i szanse na spotkanie Najtwardszego Tifoso w ciemnym zaułku i usłyszenie od niego „chodź się pościgać, Marcus, tym razem dam ci wygrać!” były niskie.

Pamiętam pojedyncze skrajne reakcje kibiców na Ericssona w Indy. Dotyczyły tego, że to dobry ruch, bo trafi na swój poziom i może tam nie zbierze takiego lania jak od ulubieńca Freda Vasseura. Od debiutu w USA minęło już sporo czasu i o ile najpierw mogliśmy komentować jego wyniki, mówiąc: „spokojnie, zaraz się rozkręci!”, o tyle też przyznać się trzeba, że odnalazł swoje miejsce na ziemi, więc jego wypowiedź wcale nie jest oderwana od rzeczywistości.

Trudno dojść mi do tego, dlaczego ten kierowca sprawdził się w Indy i z roku na rok jest coraz lepszy. Równe bolidy? W Polsce wiemy, że gdyby takie były, historia wyglądałaby obecnie inaczej. Poziom serii? Faktycznie, jest niższy, ale z jakiegoś powodu z Romaina Grosjeana regularnie nadal przyrządzane są tłuczone ziemniaki, a Marcus się odnalazł. Jeśli oglądacie Indy, to wiecie, że w tym sezonie poza top 10 nie wypadł.

A może to supertalent, tylko zabity przez lata jazdy z tyłu stawki? Nie sądzę. Z jednej strony jasne, każdy wypaliłby się zawodowo, pracując w miejscu, gdzie szansy na awans nie ma, a słaba infrastruktura uniemożliwia konkurowanie z innymi, ale kończąc porównanie - Marcus ma na tę chwilę 32 lata i w F1 nigdy nie zaprezentował jazdy na miarę tej serii, więc na próżno szukać w nim kogoś, kim nie jest.

Wydaje mi się, że jednym z powodów przeżywania przez niego niemalże drugiej młodości jest… styl jazdy bolidem Indy. Żeby uświadomić Wam, dlaczego nie jest on tak banalny, przykładem ponownie zostanie Grosjean, który nadal czeka na swoją pierwszą wygraną. Szwed od 2019 roku zaliczył już za to cztery triumfy. „Ale Groszek to ogór”, powiecie pewnie. No racja, ale Ericsson to z tym Leclerciem walczył i rozpychał się łokciami czy też został zmieciony z planszy?

Marcus Ericsson z żoną (fot. IndyCar).

- Reasumując wszystkie aspekty kwintesencji tematu, dochodzę do fundamentalnej konkluzji - powiedziałby Mariusz Pudzianowski. Nie znam przyczyny dobrej dyspozycji Ericssona, ale cieszy mnie ona.

Wygrana w zeszłorocznym Indy 500 zmieniła go, a wierzcie lub nie, jeśli trwa chaotyczny wyścig, w trakcie którego kierowcy podejmują zabawę o nazwie „Last man standing”, to nikt nie czuje się w takich warunkach równie dobrze co on. Nashville 2021 czy tegoroczne St. Pete to dwa przykłady, pierwsze z brzegu. Ze świecą szukać prowadzącego od startu do mety bolidu nr 8, ale na koniec Marcus wygrywa, a my zostajemy ze szczękami na podłodze.

I pomyśleć, że Ericsson kiedykolwiek znajdzie się w położeniu, w którym będzie rozdawał karty… P3 w generalce i wygrana w Indy 500 dają dość silną pozycję negocjacyjną. W końcu Amerykanie wyścig na Indianapolis Motor Speedway rozpatrują w kategoriach osobnego mistrzostwa, a jeśli Chip Ganassi nie będzie chciał zapłacić byłemu zawodnikowi F1, to desperacko doświadczonego kierowcy, który jest regularny, szuka przecież Michael Andretti.

Pisałem już, że w tym zespole przyda się twardy reset, więc wyobraźmy sobie, jak bardzo chętne na zmianę barw może być ego Marcusa, marzące o byciu liderem. W CGR na pewno nim nie zostanie, bo nawet jeśli odejdzie Palou, to Dixon i jego 6 tytułów mają niepodważalną pozycję. Można więc rzec, że Andretti potrzebuje Szweda i odwrotnie.

Pytanie tylko, czy to dobry kierunek, gdy chcesz walczyć o mistrzostwo co rok. Zabawmy się we wróżbitów i pomyślmy - co by było, gdyby Ericsson wygrał mistrzostwo? Na koncie ma już jedno Indy 500, drugie prawie wygrał, więc w zaledwie kilka lat mógłby osiągnąć w Ameryce wszystko i zapisać się w historii tego sportu. Kto by o tym pomyślał po sezonie 2018 Formuły 1?