Gdy podchodzi się do takiej postaci jak Lewis Hamilton, to czasem aż nie wiadomo, co napisać. Powiedziano już przecież wszystko, a po sezonie walki o - nie oszukujmy się - nic wielkiego można łatwo zrobić z igły widły. Tym razem wokół Brytyjczyka nie było ciągnącej się od paru miesięcy historii, która ciągle nas grzała. Dlatego musiałem podejść do niego tak, jakby nie był najbardziej utytułowanym kierowcą w historii tego sportu.

Klasyfikacja generalna: 3. miejsce

Punkty: 234

Najlepszy wynik: 2. miejsce (GP Australii, GP Hiszpanii, GP USA, GP Miasta Meksyk)

Kwalifikacje: 11-11 vs Russell

Kwalifikacje do sprintu: 2-4 vs Russell

Wyścigi: 15-7 vs Russell

Sprinty: 2-4 vs Russell

DNF: 1 (+1 DSQ)

Wasza ocena: 7.03 (P4)

Nasza ocena: 7.00 (P5)

Oczywiście nie chcę być źle zrozumiany. Zupełnie nie zamierzam umniejszać! Postanowiłem po prostu wyłączyć w głowie pewien filtr i popatrzeć tak, jakby był zwyczajnie bardzo dobrym zawodnikiem z uzasadnionym potencjałem na więcej. Mógłbym wyznać zasadę, że nic nie musi, bo osiągnął wszystko. Ale to nudne. I choć jest w tym trochę prawdy, to nie tak postrzegam Formułę 1. A już na pewno nie po wcześniejszym sezonie Lewisa.

On sprawił, że moja robota była łatwa. Miałem oczekiwania i to bardzo konkretne. Widziałem kogoś, kto także teraz może mieć coś do udowodnienia. Nie chcę spłycać tego do stwierdzenia „czy on nadal to ma”, bo nie uważam, by ewentualny spadek formy zależał od upływu czasu. Nie w tym przypadku. Inna sprawa, że jakiś zjazd - chwilowy, fakt - wydarzył się prawie 2 lata temu i wpłynął na rozstrzygnięcia końcowe. Wywołał wiele dyskusji i zaczął podważać układ sił. Krótko mówiąc, nie był bez znaczenia.

Hamilton, mimo statusu i osiągnięć, miał więc bardzo realną szansę na pójście wyżej i zrobienie czegoś lepiej. Należało tego oczekiwać niezależnie od wszystkiego. Nawet jeśli to jedynie powrót na w miarę normalny poziom, to jednak konieczne było zaliczenie mocniejszego sezonu niż poprzedni. A ponieważ tamten nie był jakimś dnem, to nadzieję mogłem mieć jedną - na to, że znowu zobaczę kogoś, kogo stać na tytuł. Tylko tyle…

I aż tyle, bo nie wiem, czy wersja z 2022 roku była do tego zdolna. Walczyć raczej tak, ale jeszcze skutecznie, a najlepiej zwycięsko - tu wydaje mi się, że nie, bo głowa nie była na miejscu, szczególnie na początku. Opisałem to zresztą poprzednio który dziś wspominam jako mocny. Wypowiedziałem się może i z pewną dozą sympatii wobec przeżyć tak po ludzku trudnych, ale też bez partolenia się z niektórymi sportowymi aspektami.

Zdradzę Wam, lecz w tajemnicy, że wyłącznie dlatego zechciałem się zmierzyć z tą postacią ponownie. W ramach przygotowań odświeżyłem sobie tamten artykuł i znalazłem poniższy fragment.

- Może dziś tego nie pamiętamy, ale Lewis podniósł swój poziom tak bardzo, że i George złapał zadyszkę. Aż do wizyty w Sao Paulo włącznie regularnie zaliczał świetne weekendy, rzadziej dając się pokonać czy to stylowo, czy punktowo. Nagle wszystko wyglądało normalnie. Równy, przewidywalny i skuteczny, prawie zawsze mający ten ułamek dyszki w rękawie. W pewnym momencie wydawało się przecież, że był na najlepszej drodze do tego, by to jemu przypadło zwycięstwo, o ile odzyskujący siły Mercedes da radę.

Lewis Hamilton znów przypomina siebie

fot. Mercedes

Szczególnie ta zadyszka Russella rzuciła mi się w oczy. I choć mam zamiar jeszcze trochę pojęczeć, jak zwykle, to ten powyższy kawałek mógłbym przerobić na sezon 2023 i uszłoby mi to na sucho. Hamilton ponownie znalazł się na poziomie, którego bym się po nim spodziewał. Nie wiem, czy istnieje odpowiednie słowo, ale to taka sytuacja, w której kierowcy „tylko” dobrzy, jak na standardy F1, nie wygraliby z nim na pełnym dystansie bez lepszego sprzętu.

Pokazanie, że George wcale nie ma autostrady do przejęcia tronu, było bardzo ważne. Swoją drogą, stwierdzenie „przejęcie tronu” przeszło mi przez klawiaturę z pewnym grymasem. To chyba jasno pokazuje, ile zmieniło się przez rok. Jak inaczej wyglądałoby nasze spojrzenie, gdyby Russell utrzymał rozpęd i albo znów był górą, albo tuż tuż? W tej chwili o żadnym przejmowaniu nie ma mowy. Gdy opublikowaliśmy tekst o nim, autorstwa Kuby, pojawił się komentarz sugerujący, żeby martwił się nie Hamiltonem, ale młodym Antonellim. Tak wielka jest ta różnica.

A ja się jej nie dziwię. Bo czy ktoś dziś z ręką na sercu powie, że przez te dwa lata to młodszy z Brytyjczyków był ogólnie lepszy? Sam tego nie zrobię, nawet jak w kluczowej statystyce to on wygrał 1-0. I chociaż uważam, że dopasowywanie tezy już po czasie może być zgubne, to Lewis położył pod jedną naprawdę mocne fundamenty. Pokazał, że gdy nie jest zamroczony i nie tkwi w dołku, to o ruszaniu hierarchii nie ma mowy, przynajmniej nie przez tego kolegę. Jeśli jest sobą, to jest po prostu lepszy. Nagle wszystko wygląda normalnie.

Najgorsze dla George'a, że taki wniosek nie powstaje po konfrontacji z Hamiltonem w najmocniejszej wersji, żyłami na bicepsach i porozrywaną koszulką. Powstaje po roku trudnym. Roku marudzenia, narzekania i regularnych zmian w osiągach obu panów, do których bez fikołków przyznał się sam Toto. Roku, w którym Russella nie było stać na to, by Lewis jeździł poniżej swoich możliwości - a to przecież naciskanie na niego i wpychanie go w te własne dołki stanowi klucz do zwycięstwa.

Ten brak trybu bestii jest jednocześnie małym kamyczkiem do ogródka Hamiltona, choć zakopie się w stercie opon za pole position. To nie tak, że oczekiwałem nie wiadomo czego, jeśli na stole leży nie więcej niż podium. Nie ten typ człowieka i na pewno nie teraz, bez żadnej sensownej stawki. Gdyby jednak zaliczył sezon z większą liczbą błysków i mniejszą wpadek, to na kolejnym topless zdjęciu Russella widniałyby same siniaki. Przy zmaksymalizowaniu swoich szans Lewis wytarłby nim parkiet.

Kiedy widzę, jak nisko oceniają George’a i koledzy z toru, i szefowie, to coś we mnie domaga się, by ten parkiet - i tak już bardzo czysty - lśnił. Ale też zastanawiam się, czy nie jest to jakaś przesada. Ostatecznie to, jak słabe noty zgarnął jeden z nich, bierze się częściowo z o wiele lepszej postawy tego drugiego. Natomiast nie umiem przymknąć oka na to, że parokrotnie coś poszło nie tak. To chyba taki motyw przewodni tego sezonu niemalże każdego kierowcy. Te wzloty i upadki były obecne prawie wszędzie, a ja czuję po sobie, że prawie tym razem zrobiło różnicę.

Lewis Hamilton znów przypomina siebie

fot. Mercedes

Nie chcę specjalnie przechodzić tu na Maxa, bo to i drażliwy wątek w temacie Lewisa, i zrobi się z tego tekst o wszystkich. Ale jedno muszę wrzucić - takie sezony jak ten, choć w jego wykonaniu to pewnie i trzy ostatnie, zmieniają postrzeganie błędów. Czegoś, co jest totalnie normalne i wręcz spodziewane, bo tak po prostu może się zdarzyć. Sport jest pełen sloganów o słabszych meczach w turniejach, dyspozycji dnia i tak dalej. One pasują także do Formuły 1 i nie trzeba tu Sargeantów czy zaślepionych tytułem (czym?!) Perezów, ale na przykład Leclerca i Norrisa. Nawet Alonso sam z siebie wypadł ze sprintu na Spa! Jeden wyjątek tę percepcję zmienia, bo bardzo łatwo pokazuje, że hej, dało się lepiej.

Pewnie przez niego, gdy widzę takie pomyłki Lewisa jak ta z Kataru, jak przedziwne wjechanie w Piastriego na Monzy czy pięćsetne wyplucie na zewnętrzną i kontakt (tym razem w Belgii), to budzą się we mnie większe wątpliwości. Gdyby to nie był wielokrotny mistrz świata, żaden mistrz, to powiedziałbym: „A co, jeśli stawka będzie większa? Jakie błędy popełni wtedy?”. Ale ponieważ jest i uciekanie od tego stanowi zaledwie mój durny wymysł, to chcę powiedzieć… to samo.

Wydaje mi się, że nie można tego przemilczeć, szczególnie gdy mówimy o zawodniku, który na gorsze momenty był podatny już wcześniej. Przy dzisiejszych poziomach niezawodności wystarczy nie mieć pecha, aby dzięki takim wpadkom rywala znaleźć się na autostradzie może nie do pogromu, ale wyraźnej wygranej. To też świadczy o Russellu, że mimo tego utknął na parkingu. Jeśli Hamiltonowi przydarzy się jeszcze okazja na coś więcej, będę miał to na uwadze. Był nawet taki sezon, całkiem niedawno, który mógł to dobitnie… Dobra, nie zrobię Wam tego, nie wejdę w ten temat.

I nie chcę również robić tego Lewisowi, bo teraz patrzyło mi się na niego naprawdę dobrze. Nie na top 2 rankingu - parkiet się nie świeci, a George nie musi chodzić zapięty pod szyję - ale na miejsca 3-5, gdzie każdy trochę nabroił i łapałby się na zarzut z akapitu wyżej, a jednocześnie bywał naprawdę mocny. Całe to grono chyba bez większych kontrowersji można spokojnie nazwać gronem kierowców godnych mistrzostw świata. Pod jakimi warunkami, to jest inna kwestia. Pewnie i taka, z której Newey by się uśmiał.

Boję się tylko, że śmiać się będzie długo, a o pewnych rzeczach niestety się nie przekonamy. Bo mimo czepialstwa chciałbym raz jeszcze zobaczyć Lewisa w zaciętej walce o tytuł. Te 12 miesięcy po moim powątpiewaniu cieszę się, że 2022 rok da się uznać za zrozumiały kryzys. Że można myśleć o tym, co z przodu, a nie z tyłu. Liczyć na igrzyska, których wszyscy pragniemy, a przy okazji ten jeden, ostatni... ktoś powie taniec, ja powiem test. Może definiujący coś już bez takiego smrodu jak poprzednio?