Powiedzmy sobie jasno, to wisiało w powietrzu już od jakiegoś czasu. Liberty Media z FIA tworzą dysfunkcyjny związek, który wydaje się zmierzać ku katastrofie. Ostatnie lata to tak ogromny wzrost Formuły 1, że można pomyśleć, iż stała się ona większa od ciała zarządzającego. Wcześniej tarcia eliminował Bernie, ustawiając pod siebie wszystko, nawet szefa francuskiej organizacji. Teraz nie ma o tym mowy i kolizyjny kurs w końcu został obrany. Dokąd nas to zaprowadzi?
Nad tematem możliwego konfliktu pochylaliśmy się kilkukrotnie, czy to na łamach portalu, czy też w podcaście. Nie potrafiłem sobie wyobrazić innego scenariusza. Formuła 1 przeżywa najlepszy czas w kwestii światowej popularności. Wyścigi biją rekordy frekwencji, przed telewizorami siadają setki milionów ludzi, a dodatkowo udało się oczarować Amerykanów.
Katalizatorem tego jest świetna strategia w social mediach. Lista promotorów chętnych do organizacji Grand Prix pozwoliłaby spokojnie stworzyć drugą serię bez dublujących się torów. Pieniądze płyną strumieniem, a moloch rośnie jeszcze bardziej. F1 pośród mistrzostw świata spod szyldu FIA wygląda nieco jak Burdż Chalifa górujący nad resztą drapaczy chmur w Dubaju. Inne robią wrażenie, ale wszyscy wiedzą, kto jest najważniejszy.
Przez lata swojej władzy Bernie Ecclestone wykręcił sporo ciekawych numerów. Najlepszym z nich jest zapewnienie Formula One Group (zostaniemy przy obecnej nazwie) praw komercyjnych do sportu na 100 lat. Mr E z Maxem Mosleyem zapłacili wtedy 360 milionów euro. To oczywiście dużo bardziej zawiła historia, ale stoimy w punkcie, gdzie FIA jest właścicielem Formuły 1, ale to Liberty Media ma prawo do dystrybucji czy sprzedaży licencji.
To ustawia wszystkich w przedziwnej sytuacji, bo dochodzi tutaj do swego rodzaju symbiozy. Mocno niezdrowej, bo kiedy Amerykanie się bogacą, to FIA przynosi straty. Walka o wpływy, szczególnie te na konto, zaczęła się od pamiętnej afery biżuteryjnej. Wtedy w powietrze poleciały strzały ostrzegawcze (szczegóły TUTAJ), a teraz obie zainteresowane strony zaczynają celować sobie między oczy.
Awantura o nowe zespoły trochę już trwa. Michael Andretti kręci się na orbicie okołoformułowej też nie od wczoraj. Kawałek dalej jest azjatycka Panthera, a z oddali majaczą tacy producenci jak Porsche czy Hyundai. Stanowisko Formuły 1 jest niezłomne i przez cały sezon dostawaliśmy informacje, że na ten moment nikomu nie potrzeba kolejnych ekip w stawce. Głosem wiodącym był tutaj oczywiście CEO F1, Stefano Domenicali, a za chórek służyli mu szefowie wielu składów.
Dlaczego? Wprowadzenie limitów budżetowych sprawiło, że zespoły zaczęły zarabiać, a nie być jedynie studniami bez dna. Po latach wrzucania dolarów w otchłań przyszedł czas wyciągnąć wiadro. To też nadaje wszystkiemu innej dynamiki. Tort jest coraz większy, ale nikt nie chce kolejnej osoby z talerzykiem, czekającej w kolejce na swoją porcję.
Przywykliśmy do tego, że FIA siedzi z boku i grzecznie wypełnia swoją rolę nadzorcy. Max Mosley i Jean Todt to byli ludzie F1, w których interesie było dobrze żyć z całym padokiem. No, pierwszy z nich też potrafił kręcić afery, ale Bernie umiał go szybko utemperować. Teraz jednak nastały nowe porządki. Mohammed Ben Sulayem nie ma zamiaru się korzyć przed F1 i chce użyć swojej mocy.
Bogu ducha winny Michael Andretti stał się liną do przeciągania, ale szef FIA przeciąga go z miłością. Jedyne, co do tej pory słyszał od F1, to wymagania. Zamiast się poddać, wypełnił je co do jednego. Odpowiednie narzędzia? Duże inwestycje? Proszę, budujemy nową siedzibę. Odpowiednie zaplecze finansowe? Miliardowe biznesy za plecami. Jakiś producent by się przydał? To macie Cadillaca! Czego jeszcze chcecie?
Te starania zdaje się zauważać Ben Sulayem, o ile nie zobaczył w nich świetnej okazji do utarcia nosa F1. Poparcie amerykańskiej kandydatury daje jasny sygnał - FIA chce kolejnego zespołu w stawce. Mówią: widzimy wasze komentarze i je popieramy, to świetna wiadomość dla sportu. Potem Formuła 1 wychodzi z oświadczeniem, które dosłownie rzuca kolejną kłodę pod nogi. Pada w nim też zdanie, do którego za chwilę wrócimy: nowi aplikujący będą musieli uzyskać zgodę zarówno F1, jak i FIA. Na to reaguje prezydent, który mówi o akceptowanych mniejszych zespołach i potwierdza swoje wcześniejsze stanowisko.
Wracając do zgody FIA oraz F1 - tutaj wszystko wygląda na nieco niejasne. Od początku Stefano Domenicali macha szabelką, że przecież to oni mają prawo głosu. Co wynika z przepisów? Punkt 8. Regulaminu Sportowego mówi o aplikacjach nowych zespołów. Tam widzimy jednak jedynie nazwę FIA. To ona ma podejmować decyzję o przyjęciu lub odmowie nowej ekipy. Formuła 1 pojawia się tylko w ostatnim podpunkcie, 8.7, gdzie mowa jest o Komisji F1, ale dotyczy to sytuacji, w której dany zespół nie będzie w stanie „dostarczać" na poziomie mistrzostw. Tego nie można sobie ot tak zarzucić, lecz trzeba mieć twarde dowody.
Oczywiście tego nie można brać za pewnik. Wielokrotnie regulaminy okazywały się zawodne, bo gdzieś istniał załącznik do załącznika, który był tak tajny, że wiedziała o nim tylko Pani Grażynka z archiwum. Do tego jest jeszcze przecież Porozumienie Concorde, najtajniejsze z tajnych, które nagle może mieć wyższą rangę w tej kwestii niż jakikolwiek regulamin. W znalezionym CA z 1997 roku słowa nie ma na ten temat, ale sporo mogło się zmienić. Z ogólnodostępnych informacji wynika, że to FIA ma decydujące prawo głosu.
Tak zresztą było w 2010 roku, ale doskonale pamiętamy, jak zakończyło się ówczesne rozszerzenie stawki. Mając to na uwadze, jestem w stanie zrozumieć, że gdzieś czai się bezpiecznik dla Formuły 1, żeby nie dopuścić do farsy „trójki Mosleya”. Na ten moment widzę jedynie wcześniej rzeczony podpunkt 8.7 w takiej funkcji. Realnie jednak to nie jest jakieś prawo weta. Trudno mi sobie wyobrazić prężącego muskuły Stefano, który kłamałby, że mają prawo głosu w tej kwestii. Czegoś musimy nie wiedzieć.
Strach pomyśleć, dokąd to wszystko zmierza. Podszczypywania przerodziły się w pełną wojnę. Jak jest okazja, nikt nie cofa ciosów. O rozważaniach Liberty nad potrzebnością FIA donosiło BBC już przy okazji Grand Prix Miami. F1 pamięta wiele gróźb nowych serii, a najgroźniejsza z nich miała miejsce właśnie z okazji zmian w regulaminach przed 2010 rokiem. Wtedy jednak rewoltę podnosiły zespoły, a nie Bernie. Tutaj to właściciel praw komercyjnych zaczyna głośno myśleć. Co straciliby Amerykanie, nawet gdyby dogadali się z całą obecną stawką i założyli nowy twór? Prawdopodobnie nazwę oraz status mistrzostw świata. Problemów prawnych w tym wszystkim nie jestem w stanie sobie nawet wyobrazić. Batalia sądowa wyglądałaby niczym finałowa bitwa z Avengers: Endgame.
Czy FIA powinna się bać? W teorii nie, bo przecież marka Formuły 1 jest bardzo silna. A w praktyce? Na nią składają się zespoły. Sport przerósł ciało zarządzające, a zespoły przerosły sport. Ktoś realnie widzi F1 bez Ferrari, Red Bulla i Mercedesa jednocześnie? A gdyby nagle cała stawka przeniosła zabawki do nowej piaskownicy, to z czym zostałaby FIA? Z pustą nazwą serii, bez żadnych aktorów i… bez praw do jej pokazywania. Liberty Media wystarczy uzmysłowić opinii publicznej, że to nie ich wina. Oni szukali rozwiązania, próbowali się dogadać, ale buta i arogancja po drugiej stronie barykady zmusiła ich do radykalnych kroków. Tak długo, jak uda im się to rozdzielić od pieniędzy, bo przecież o nie chodzi, mogliby taki rozłam wygrać.
Mohammed Ben Sulayem wychodzi z pozycji siły. To, jak mocno w nią wierzy, jest kwestią drugorzędną. Na ten moment poparcie Andrettiego wygrywa mu przychylność ludzi. To mimo wszystko ważna kwestia, bo jeżeli teraz F1 faktycznie będzie torpedować zapędy potencjalnej jedenastej ekipy, to wyjdzie na tych złych. To może mocno pomóc w pojawieniu się na gridzie kolejnego amerykańskiego zespołu. Na ten moment przewaga jest po stronie FIA, ale Liberty nadal może szykować trzęsienie ziemi. Oczywiście rozłamy i nowe serie to najgorszy scenariusz, który też od maja został mocno przygaszony. Nie jestem jednak w stanie go wykluczyć, jeżeli nadal częstotliwość starć będzie tak duża.